• 1
  • 2
  • 3

Nowości

  • Z dziejów sztucznej muszki w Transylwanii

    Z DZIEJÓW SZTUCZNEJ MUSZKI W TRANSYLWANII Ernest Friedel, dyrektor Märkischen Provinzial-Museum w Berlinie, w 1886 r. odbył podróż na Węgry Czytaj więcej
  • Oceny prawne kłusownictwa rybackiego

    Wojciech Radecki Oceny prawne kłusownictwa rybackiego Streszczenie zwróceniem uwagi na różne warianty zbiegu wykroczeń i przestępstw z ustawy rybackiej z Czytaj więcej
  • No Killowscy - desantowcy

    Będę podziwiany, a efekt psychologiczny jest taki, że część pozostałych wędkarzy nie chcąc być frajerami i czekać, aż im przełowią Czytaj więcej
  • Roboty utrzymaniowe i prace regulacyjne

    Roboty utrzymaniowe i prace regulacyjne Od 50. lat XX wieku ten sam sposób działania. Obecnie część robót hydrotechnicznych jest współfinansowana ze środków Funduszy Europejskich. Począwszy Czytaj więcej
  • Przywrócenie ciągłości biologicznej rzek

    Przywrócenie ciągłości biologicznej rzek. Sztuczne bariery zatrzymują transport rumowiska, zmieniając skład osadów rzecznych oraz naturalną erozję rzeki. Bariery mają również wpływ na Czytaj więcej
  • Rewitalizacja, renaturyzacja

    Rewitalizacja, renaturyzacja. Priorytety środowiskowe wynikające z Dyrektywy Wodnej. Niniejsze rozważania dotyczą cieków o charakterze podgórskim i górskim, ponieważ świat zwierzęcy Czytaj więcej
  • Melioracja, regulacja, zabudowa

    Melioracja, regulacja, zabudowa. Czy to są priorytety środowiskowe! Przed II Wojną Światową – woda jeszcze była. Sprzyjał temu system kilkudziesięciu tysięcy Czytaj więcej
  • Wczoraj wyszedłem nad rzekę, 6

    Wczoraj wyszedłem nad rzekę 6         Rozleniwiony, przesycony słońcem lipiec. Kolejne dni obłędnego słońca, duchota nagrzanego powietrza. Ta ciepła miękkość Czytaj więcej
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • 11
  • 12
  • 13
  • 14
  • 15
  • 16
  • 17
  • 18
  • 19
  • 20
  • 21
  • 22
  • 23
  • 24
  • 25
  • 26
  • 27
  • 28
  • 29
  • 30
  • 31
  • 32
  • 33
  • 34
  • 35
  • 36
  • 37
  • 38

Raj znaleziony

 ak to zwykle bywa, zaczęło się standardowo. Zadzwonił telefon i nim rozmowa się skończyła, decyzja była podjęta. Jako pilny uczeń wiedziałem gdzie Mongolia leży, że stolicą jest Ułan Bator i jest tam największa w Azji pustynia. No i z wcześniejszych rozmów z kolegami, że w tym stepowo, nawet pustynnym i górzystym kraju płyną rzeki. I to rybne.

rakam06
Godziny ślęczenia przed komputerem w poszukiwaniu informacji, jak by tego okienka było mało w pracy. Zadziwiające jak dużo jest stron o Mongolii a jak mało konkretnych informacji. Celem przewodnim wyprawy pozostawał tajmień. Wielkość, siła i pełna egzotyka. Tak przy okazji miały być lenki i lipienie.

Wertuję dziesiątki stron, w większości komercyjnych, zero informacji o muchach, no może poza wszechobecnymi imitacjami małych gryzoni. Gdzieś tam ktoś wspomniał o Woolly Badgger, raczej czarnym. Generalnie dominuje pogląd, że lepszy jest spinning. Nie rezygnuję - lepszy to nie znaczy jedyny. Przecież łowiono te ryby na muchę i to z niezłym skutkiem. Siadam do imadła i zarywam pierwsze noce. Szybko mam ponad setkę różnych, dużych i bardzo dużych much.

Pomyślałem sobie, że warto je sprawdzić „w praniu”. Wyjazd nad Odrę. Rozkładam czternastostopową, dwuręczną muchówkę 9-10, wiąże średnią muszkę. Rzut, mucha tonie wybieram linkę i próbuje wyrwać z wody. Wędka gnie się po rękojeść... A muszka w wodzie. Podejrzewałem coś... Zdesperowany wyciągam drugi kij. Też 9-10 ale zakładam o 30% cięższą, rekomendowaną do niego głowicę. Jest lepiej, ale gra nie będzie łatwa. Trzeba będzie to przeżyć i tyle!

Nie zapominam o reszcie ryb. Prowadzę wywiady, zadaję pytania – eksploruję Internet.
Coraz bardziej „lubię” ogólnikowe teksty, że biorą na wszystko, tylko żeby było duże. W końcu kontaktuję się z kilkoma kolegami, którzy już tam byli. Okazuje się każdy łowił na coś innego. Innego w kształcie i wielkości. Choć mam mglisty obraz, zaczynam kręcić. Klasyczne nimfy już mam, dokręcam odważniki, wszak ma być duże. Jakoś nie do końca przemawiają do mnie nimfeczki kręcone na hakach 2 ale i takie potwory robię. Zbawienna okazała się informacja o domkowych chruścikach, w moim pudełeczku ładnie powpinanych jest kilkanaście egzemplarzy. Kolejna sprawa to „sucharki”. To, co widziałem przyprawia o zawrót głowy. Nie poddaję się i kręcę, nie zraża mnie myśl, że producenci jakoś nie przewidzieli czwórek i dwójek do suchej. W przebłysku chwilowego natchnienia ukręciłem kilkanaście jętek takich sanowych tylko o kilka numerów większych, no i kilka Red Tagów, a co mi tam. A bym nie zapomniał, koniki! Na szybko kilka sztuk. Później okazało się, że świerszcze i cykady to bardzo istotny element diety mongolskich ryb. Z tym, że nie są to koniki a raczej polne konie, idealna wielkość to męski kciuk. Przy rzucaniu robią duże wrażenie. Już na miejscu bawiliśmy się z Rysiem karmiąc 50cm lenoka pasikonikami. Zbierał ślicznie, chwytając owady niemal z ręki. Do dzisiaj żałuję, że nie nagraliśmy go. Zostałby internetową gwiazdą. Przygotowania szybko mijają. Odliczanie, nieustanne konsultacje, przyspieszenie. Gonienie króliczka jest mocno ekscytujące.

rakam08
W końcu lecimy. Samolot linii niegdyś bratniego narodu nie wygląda najgorzej. Kilka piw w irlandzkim barku na Szeremietiewie dodaje otuchy. Towarzystwo mieszane, nieco Europejczyków trochę Mongołów. Jak się okazało część z nich była bardzo skłonna do integracji. Już na pokładzie lody nieufności zostały szybko przełamane, w czym pomocny był duch Czyngis-chana, zamknięty przez złych ludzi w butelce. Wypuszczony pokazał na co go stać. I pierwsze odkrycie, azjatyckie narody nie mają wcale słabych głów. No chyba, że trafiliśmy na wytrenowaną w Rosji ekipę...

rakam02
Wylądowaliśmy w stepie, tak jak wygląda międzynarodowy port tak i wygląda reszta. Szybko ruszamy z przewodnikiem do centrum. Nie tak sobie wyobrażałem mongolską stolicę. Zadziwiająca mieszanina jurt i drewnianych domko-baraków, od czasu do czasu bloki jak na warszawskim Marymoncie. Dopiero w ścisłym centrum trochę szkła i aluminium. Po drogach jeździ wszystko. Wszędobylskie, ruskie gruzawiki dostojnie mijają terenówki po 200 000 $ każda. Dostrzegamy głęboką mądrość ustawodawcy, który zabrania obcokrajowcom prowadzić pojazdów mechanicznych. Nie wiemy wedle, jakich zasad odbywa się ruch, choć zasadniczo jest prawostronny. Nikomu jednak nie przeszkadzają prawostronne kierownice, wiadomy znak bliskości Japonii.

Myśl o kąpieli staje się coraz bardziej natarczywa. Jesteśmy zlani potem, skwar niemiłosierny, jednak humory dopisują. Robimy zakupy. Na najwyższym piętrze socrealistycznego magazynu cepelia, zostawiamy ją sobie na powrót. Obok ogórków Krakusa kupujemy trzy wózki wszystkiego, co będzie nam potrzebne przez najbliższe trzy tygodnie. Piwa i Żółtego Sputnika kupujemy tylko na kilka najbliższych dni. Tomek uspokaja, że „mocnych” napojów nie zabraknie nawet w stepie. To nadzwyczajny cud logistyczny biorąc pod uwagę, że w tym kilkakrotnie większym od Polski kraju jest może kilkaset kilometrów utwardzonych dróg. Rozglądamy się, chłoniemy obrazy, wszystko jest inne. Wyjeżdżamy z miasta i rozkoszując się pierwszymi wybojami nucimy „Deszcze Niespokojne”. Nasz mongolski przewodnik podejmuje nutę. Jak się okazuje Janek Kos to jego idol. Zadziwiająco gładko wychodzi mu mówienie po polsku, w drugą stronę już nie jest już tak łatwo. Melodia i intonacja miejscowego języka jest dal nas nie do przeskoczenia. Do końca wyprawy nauczyliśmy tylko grzecznie witać. Starsi rozumieją rosyjskie słowa i zwroty, 80lat okupacji zrobiło swoje. Młodzi uczą się języków sąsiadów. Oprócz rosyjskiego popularne są: chiński, koreański i japoński. Telewizja robi swoje docierając pod strzechy, nawet namioty.

rakam03
Kilkadziesiąt kilometrów za stolicą kończy się bita droga, ot tak po prostu. Wkoło step bez jednego drzewka. Dziwnie. Tysiące lat pasterskiego życia przeobraziło kraj niesłychanie. Miliony zwierząt wyżerają dosłownie wszystko, do gruntu. Reszty dopełnia ostry klimat.

Pierwszy popas nad jeziorem. Taki jurtowy kemping, mocno międzynarodowe towarzystwo.
Łazienka jednak jak z dobrego hotelu, wcale bym się nie zdziwił gdyby płytki pochodziły z Opoczna. Domki z dykty stylizowane na jurty mają nadproża na wysokości piersi. Każdy miał okazje się o tym przekonać. Rano ładujemy się do „łódek”, moja ma bardziej opływowe kształty. Wiosłujemy we dwóch, jeden po kilku minutach odniósłby kontuzję. Szybko zapominamy o braku elektronicznych gadżetów, echoson i całej reszty. Szczupaki i okonie są chętne do współpracy. Szczere i piękne ryby. Nie zmanierowane żadnymi motor oilami czy denaturacikami. Zagryzają perłę z czarnym grzbietem, której oczywiście zapas szybko się kończy.
Wiadomość o złowieniu takiego okonia pod lodem na Mazurach obiegłaby lotem błyskawicy całą Polskę. Na nas kolejny kilowiec nie robi już wrażenia. Szczupaki mile urozmaicają okoniową monotonię. Na plaży czeka na nas spora gromadka gapiów. Część widać ze stolicy, na weekendowym pikniku. Sprawne oko kolegów wyłapało ze zdjęć Mongołkę w bikini, mamy przecież już XXI wiek.

 

Znów w drodze. Jedziemy, jedziemy, później znów jedziemy. W tym kraju blisko to dzień drogi, dwa, trzy to nie daleko...Uczymy się cierpliwości. Już chyba nigdy nie będzie mi się dłużyła droga nad San. Zrozumiałem też, dlaczego nie jeździ się tu po ciemku. Na stepie, bez jakichkolwiek znaków rozpoznawczych jest to niewykonalne. Ale kiedy jest słońce nasz przewodnik wybiera z nadzwyczajną pewnością kolejne z setek rozgałęzień. Drogi biegną we wszystkich kierunkach, fajnie byłoby to zobaczyć z samolotu. Zapytany jak się w tym orientuje mówi, że po słońcu i górach. Proste.

Dojeżdżamy do doliny. Jak z bajki zieloniutko, miłe urozmaicenie po szarości stepu. Środkiem wije się nasza rzeczka. Stoją jurty, pasą się stada, sielanka. Docieramy do obozowiska. Rozbijamy namioty i szykujemy kolację. Kąpiel w wodzie 7st C jest jak się okazuje całkowicie możliwa, nie trzeba być morsem. Przypominam sobie zapach z dzieciństwa – piana z mydła rozpuszczanego w zimnej wodzie. U babci płynął taki strumyczek, kąpaliśmy się w nim z kuzynami - kilka tysięcy kilometrów i ten sam zapach po latach.

rakam05
Rano, a w zasadzie w nocy budzi nas przeraźliwe zimno. Jest koło zera, na dodatek wieje. Nakładam na siebie wszystko co mam, koniecznie czapkę uszankę. Mój namiocik z oddzielnym tropikiem daje tyle schronienia, co nic, a śpiwór do „-5” okazuje się być pomyłką.
Wiedzieliśmy, że jedziemy w okolice z klimatem kontynentalnym. Duże amplitudy temperatury między nocą a dniem, ranny szron– te prawdy inaczej prezentują się na papierze inaczej w doświadczeniu. Ranek przynosi jednak ukojenie. Wraz ze słońcem przychodzi ciepło. Szybkie śniadanie i heja na wodę. Rzeka nie za wielka, nie za mała, ot w sam raz. Dzielimy się dwójkami, kucharze zostają w obozie.
Po marszobiegu, jaki mi zafundował Squra, muszę odzipnąć. Woda krystaliczna, bystra i dość czytelna. Umawiamy się, że Tomek czesze na suchara, ja poprawiam na nimfę. Ryby ni jak nie chcą brać na szlagiery. Ubiegłoroczne, monstrualne Goddardy są ignorowane. A przecież miały się rzucać na wszystko. Dopiero nieduży Elk Caddis ratuje sytuację. Ja poprawiam. Ryby są zadziwiająco ubarwione, mieszanka srebra i seledynu. Przeważają lipienie, o przepraszam kardynały. Aby się nie rozpraszać robimy na wędkach znacznik na 48cm. Jak ryba jest koło zasługuje na zdjęcie, jak nie ląduje od razu w wodzie. Zgodnie czeszemy kolejne miejscówki.
Killerem okazuje się domkowy chruścik. Ciekawe, że rybom nie przeszkadzają moje grube jak ołówki chruściki, które są kompletnie różne od kwadratowych w przekroju, nie grubszych od zapałki tutejszych. Branie i nie mam zestawu! A ostrzegali żebym cienko nie łowił. Dochodzimy do potężnego wlewu, jest pewnie na 2,5-3metry głęboki. Zmieniam na suchą, w końcu przydają się Goddardy. Przechodzę całą miejscówkę, zmieniam na nimfy i znów ciągnę. Biorą klocki, którym nie chciało się ruszyć do suszu. Hole są efektowne, wręcz efekciarskie. Przeszywa mnie na samo wspomnienie dreszczyk. Już na spokojniejszej i płytszej wodzie też coś zbiera, ale chruściki są ignorowane. Duma wędkarska cierpi. Zmieniam, zmieniam, aż zakładam "małą" jętkę. Bingo, wyławiam dzieci tych ryb z początku wlewu.

rakam04
Następny dzień, dyżur z Rysiem przy garach. Szatański plan, aby coś złowić na szybko. Przy obozie spinam może z dziesięć sztuk, wyciągam dwie. A wczoraj spadła tylko jedna. Ruszam w pobliże jurt, ale tu spotykam Mongołów z wędką! A przecież oni nie łowią i nie jedzą ryb! Pryska kolejny mit.
Robię kilka kilometrów. Rzeka zmienia charakter, nie jest już tak przyjazna jak w górze, zdecydowanie mniej ryb. Pod urwistą skałą widzę wyjście do suchara. To lenek. Wziął i daje nieźle popalić. Ten, kto to mówił, że lenki to nie walczaki, powinien to odwołać. W końcu wracam do obozu, z każdym krokiem zasada no kill jest mi coraz droższa. Dola kucharza nie jest łatwa.

Następnego dnia zwijamy obóz i znów jedziemy naszym gruzawikiem. Ten samochód to cud techniki, początkowo nieufni do radzieckiej myśli technicznej, szybko dostrzegamy jej zalety. Terenowy bus przejechał przez wszystko, co napotkaliśmy na naszej drodze; a były to potoki, rzeczki, kamienisty step. W końcu znów rozkładamy wędki. Piękna pogoda i ryby sprzyjają. Schodząc trafiamy na wielką dziurę w odbiciu skały. Czuć, że mieszkają tam potwory. Kiedyś były tu tajmienie, obecnie już tylko półmetrowe lipasy. Cwaniakują jak te z Sanu. Płynie biała jętka, czego nikt nie przewidział. Grzebię w pudełku, wszystko niepodobne do owada. Suchy Red Tag na 12 nieco ratuje sytuację, dla takich chwil wart żyć. Na jeszcze niższym dołku coś znów atakuje muchę i migiem wybiera sznur. Rozpędza się, gna w stronę Bajkału i niestety spina się. Co to było, nie wiem?

Wieczorem odwiedziny u tubylców. W jurcie wszystko jest pyszne, począwszy od pieczeni z młodego jaka, przez słodki kefir, kończąc na kluskach które w smaku przypominały nasze leniwe pierogi. Kumys lekko trącił acetonem ale udało się wypić spory kubełek. No i deser. Wódka z kobylego mleka jest dość zabawna w smaku, słaba i ciepła.

Następnego dnia znów jedziemy i znów rozbijamy namiot. Nasza droga to 3000 km ze średnią prędkością około 30 na godzinę. Trzeba polubić to. Żółty Sputnik nieco rozbija złe myśli. Niespodzianka, mijamy miasteczko. Jakieś zakupy i idziemy coś zjeść. W koreańskiej knajpie zamiast sosu sojowego podają nam „Smakusia”! Oj mały jest ten świat.

Następną rzekę dostrzegamy w urywającym się przed nami wąwozie. Jakieś 150 metrów pod naszymi stopami żwawy błękit. Zjeżdżamy i parkujemy na obniżeniu brzegów. Do zejścia wciąż jest kilkadziesiąt metrów, gehenna dla dyżurnych. Rzeka jest dużo większa, rwąca, dzika i piękna. Na bankowej miejscówce zero. Po kolei razem i z osobna czeszemy wszystkim co mamy, od woblerów po muchy. Tajemnica braku ryb szybko się wyjaśnia. Na drugim brzegu ślady kilku ognisk. Tajmień potrzebuje kilkunastu lat, żeby dorosnąć do jednego metra. Jeśli tu je wyłowiono następne pojawią się dopiero za dekadę. Wpadamy na grupę Mongołów, którzy wyglądają jak japońscy turyści. Dość sprawnie posługują się spinningami. Padają pierwsze ryby, w nocy na woblery. Największym rozczarowaniem jest hol. Pierwsi szczęśliwcy mówią coś o kilku minutach niezbyt mocnej walki. Tu mała dygresja, tajmienie (tak jak świstaki) są pod całkowitą ochroną, co oznacza że nie wolno ich zabijać. W Mongolii oznacza to tyle, że nie wolno ich zabijać tylko turystom. Objęcie ochroną ryby spowodowało podniesienie cen w restauracjach w stolicy. Zawsze znajdzie się ktoś kto zapłaci za skosztowanie zakazanego owocu. Ludy Wschodu mają na tym punkcie bzika.

Myślę sobie, że jak już spaść to z wysokiego konia. Jedziemy z Tomkiem jakieś 10 kilometrów w górę rzeki. Karkołomne zejście i łowimy. Tylko mucha. Jest ładnie, fantastycznie ładnie. Wchodzę w miejscówkę i pedantycznie ją obławiam. Zamyślony zszedłem w dół, a dalej już nie można. Woda napiera, od brzegu dzieli mnie nurcik, który próbuję przejść...i zabiera mnie. Klasyczna bulka. Lekko mnie przemiela. Na szczęście ocaliłem wędkę, mój śliczny Rossik nieco poobijany, ale co tam. Nic się nie stało. Wyżymam ciuchy, szybko ubieram i walczę dalej. Do domu jest tylko droga w dół. Po kilku chwilach łowienia znów trzeba przejść na drugi brzeg. Tomek przeszedł, ale to prawie 2 metrowy drągal! Próbuję w kilku miejscach, ale szczęście znów mnie opuszcza. Kiedy kolejny raz nurkuję dociera do mnie krzyk radości. Tomek schodzi z ładną rybą. Jak się umie to nie sztuka! Mój zalany aparat nie robi już zdjęć, tylko filmy. Po metrówce zostaje 10 sekund filmu i wspomnienia. Ochłonąwszy po holu i nurkowaniu wracam do wody. Na spokojnej wodzie od dna odrywa się długi jak noga cień...Płynie do muchy i nagle rezygnuje z ataku. Kurde, robi to wrażenie! Tylko, że tej ryby nie powinno tam być, przecież powinna stać na bystrzu. Kolejne rzuty, skupienie. Zaczynam się nieco denerwować. Dostaję silnie łowną muchę dla przywrócenia fartu, przed chwilą wzięła na nią kolejna ryba Tomka. Już niedaleko do obozu. Tomek pokazuje mi z pozoru niepozorne miejsce, w którym rok i dzień wcześniej miał rybę. Obławiam na kolanach z największą precyzją. Z każdym rzutem nadzieja, oczekiwanie i nic! Tomek odczekał. Wchodzi na początek miejscówki, w pierwszym rzucie zapina rybę!!! Zdejmuję czapkę i szczerze mu gratuluje. Nawet aparat się naprawił , robię kilka zdjęć pięknej sztuce. A mnie duch gór, opiekun tajmieni, pokazał język...

Zostaję sam nad wodą. Łowię do nocy, nawet nie zauważam jak wszystko na mnie wysycha. Nieco pokory się przyda. Chłopcy buszowali w obozie mocno uszczuplając zapasy płynów. Rysiu melduje, że w drugim rzucie zapiął rybę, proszę mi nic nie mówić o sprawiedliwości.
Rano biorę się za reperowanie butów, które kawałek po kawałku zaczęły się rozpadać. Tylko dlaczego w środku Azji. Przecież są prawie nowe!

rakam01
I znów monotonia, łyse doliny, przełęcze i znów doliny. Jesteśmy coraz wyżej. Z mapy wynika, że zasuwamy gruzawikiem gdzieś 2000 m n.p.m. Dojeżdżamy do większego jak na mongolskie standardy miasta. Jest nawet kilka kilometrów asfaltu i małe lotnisko. Brudno, z niemożebnie brzydką architekturą. I widać pierwsze ogrodzenia. To coś całkiem nowego u tego koczowniczego ludu. Jedziemy na bazar, wygląda całkiem jak nasz, ten sam chiński chłam, tylko twarze inne. Uzupełniamy zapasy, ja kupuję bodajże jedyne w tym kraju wojskowe buty nr 46. Kilka dni brodzenia wytrzymają. W drogę!

Rano budzimy się w całkiem nierealnym świecie, jesteśmy wśród chmur. W koło góry. Temperatura koło zera. Stada jaków wyganiane na pastwiska. My w polarach a w koło bose maluchy. Lokalny biznesmen otwiera przy jurtową stację. Rozliczenie jest proste za wiadro benzyny 10l 800 tugrików. Przed nami ostatni etap.

Koni nie ma. Trzeba je pozbierać, a to nieco potrwa. A po co się speszyć, przecież jutro też jest dzień. Przepływamy rzekę jedną z nielicznych w tym kraju łodzią, za nami w końcu nasze konie. Większość z nas po raz pierwszy siada na końskim grzbiecie, miny takie sobie. Koniki malutkie, dzikie i krnąbrne. Po za tym nie kumają po polsku. Jak się okazało są też inaczej ujeżdżane. Wodze trzyma się w jednej. Uczymy się już w drodze, a droga jest mocna. Ścieżka jak dla kozic, przeprawiamy się przez bagna i kilka mniejszych rzeczek.
W pewnym momencie szerszeń upodobał sobie mojego konia, zwierzak dostaje szału, brr.
Na pierwszy rzut oka to dość bezludne i pozbawione zwierząt miejsce. Tylko od czasu do czasu na horyzoncie zamajaczy jakaś jurta. Tak naprawdę po raz pierwszy jesteśmy całkowicie sami. W koło gęsty modrzewiowy las. Zmęczeni docieramy do rzeki, która niesie dużą, mętną wodę. O brodzeniu nie ma mowy. Łowi się dziwnie. Nurt jest wielki, rozsądek nakazuje łowienie tylko z brzegu i tylko na spinning. To jest właśnie Szyszkid, tajmieniowa legenda. Nie poddajemy się i walczymy. Do obozu wracam wykończony i o kiju. Koledzy na pięknej miejscówce połowili na maksa lipienie i lenoki. Chociaż tyle. Wieczorem ciszę przerywają strzały z Kałasza. To nasi przewodnicy. Dla zabawy strzelają do dzikiej cebuli na drugim brzegu. Jakieś 200 metrów. Bez żadnych lunet, nie daj Boże im podpaść.

Skrobiemy lód z namiotów i czekamy aż słońce nieco osuszy graty, czas wracać. Przed nami prawie pięć dni powrotnej drogi. Okazuje się, że połowa koni gdzieś znikła. Na szczęście po kilku godzinach znajdują się. Wio! Czas powrotu przyspiesza. Docieramy do naszych samochodów, szybka przesiadka, już pierwszego dnia zaliczamy 100 km! Pędzimy. W końcu jest pierwszy asfalt i tętniące życiem miasto. Jedenasta w nocy. Ulice tętnią życiem, gwar i ruch jak w europejskiej metropolii. Nasze miejskie zmysły budzą sztucznie świecące plastikowe palmy. Zatrzymujemy się w czymś co z rozpędu nazwaliśmy hotelem, ale brakuje gwiazdek by odznaczyć to miejsce. Ale jest zabawnie. Kolejny dzień na zakupy i zwiedzanie, potem samolot, kilka godzin i Szeremietiewo. Czekamy na lot do Polski. Wkoło tygiel narodów. Spotykamy Austriaka, który był jednym w pierwszych, którzy założyli camp w Mongolii. Jego ocena jest prosta, wszystko się zmienia i to nie na lepsze. Telewizja pokazuje inny świat, młodzi ciągną do niego. Dziś prawie połowa Mongołów mieszka w stolicy.

Już w Polsce czas na podsumowanie. Chyba każdy z nas przeżył tą wyprawę inaczej, dzieliliśmy trudy i radości, przeżyliśmy wspaniałą przygodę w świecie który odchodzi. Nieuchronnie step zostanie kiedyś pogrodzony płotami, mamy jednak nadzieję że nie nastąpi to zbyt szybko.

o mnie

Na Forum
Temat
Odpowiedzi
Przejrzane
Odpowiedź
Odszedł Staszek Rzepka
Przez Marek Kowalski Pt 02 Wrz 2022 12:36 pm Forum Forum ogólne
0
39430
Pt 02 Wrz 2022 12:36 pm Przez Marek Kowalski
Nowy na forum - użytkownicy przedstawiają się
Przez Piotr F So 09 Lip 2022 10:23 pm Forum Forum ogólne
1
12620
So 09 Lip 2022 10:23 pm Przez Sebaruszkiewicz
Soła
Przez Stan Cios Cz 08 Lip 2021 12:54 am Forum Forum ogólne
0
30748
Cz 08 Lip 2021 12:54 am Przez Stan Cios
Rajcza
Przez Stan Cios Wt 23 Mar 2021 2:20 am Forum Forum ogólne
0
30529
Wt 23 Mar 2021 2:20 am Przez Stan Cios
Czy pstrąg jest głodny?
Przez Sebaruszkiewicz Pt 19 Lut 2021 3:00 pm Forum Dyskusje o Artykułach
0
40230
Pt 19 Lut 2021 3:00 pm Przez Sebaruszkiewicz