• 1
  • 2
  • 3

Rzeka dzieciństwa

Rzeka dzieciństwa

Z moją rzeką dzieciństwa, los przerwał pępowinę dawno temu. Rozdzielił nas okolicznościami codzienności. Wiele razy obiecywałem sobie tam powrócić. Wiedziałem, że też swoje od życia dostała, trochę sponiewierały ją minione lata. Ktoś powiedział, że życie jest brutalne. Ona też walczyła, ale czy z człowiekiem mogła wygrać?

Wiem, że dawała się we znaki... wiem, że potrafiła być groźna a nawet okrutna. Wielką wodą potrafiła pokazać swoją ciemną stronę. Przymierzałem się do tego powrotu nad rzekę mojego dzieciństwa, jak do spotkania z kimś wyjątkowym. Może dlatego, jadąc polnymi drogami na skraj lasu, byłem stremowany. Przecież kiedyś tam ukrywała moje pierwsze pstrągi!

Te prawie czarne, błyszczące oliwkową szatą potwory, z którymi jako paroletni szkrab, nie miałem wielkich szans.

Pamiętam jak mocno zaciskałem piąstki z przejęcia gdy wczesnym świtem obserwowałem jak w krystalicznie czystej wodzie patrolowały wloty bystrzyn. Za dnia gdzieś przepadały w głębinie, czy też w plątaninie czerwonych korzeni olch. Dla mnie zdobyczą wtedy były ich dzieci... łakome, bezczelne i ciekawskie życia jak i ja.

W pamięci mam też raki... najcudowniejsze raki jakie kiedykolwiek w życiu widziałem, ze szczypcami większymi niż moja pięść.

Pamiętam jeszcze ich smak, gotowanych na koperku... były przepyszne! Już jako nastolatek, byłem ogromnie dumny, jak złowiłem swojego pierwszego dużego pstrąga na kij bambusowy który dostałem od mamy. Łowiłem wtedy na martwą rybkę... miał 54 cm... ech... szalone lata 70-te!

Szczerze to pierwsze swoje miłości na równi dzieliłem z namiętnością do mieszkańców "mojego" potoku. Czas jednak się zmieniał, rzeczywistość otaczająca również. Pierwsze gdzieś przepadły raki, przybyło kleni a rzeka spowolniła, jakby utraciła oddech. Żwir pokrywać zaczynała warstewka mułu. Gdy kończyłem szkołę średnią, to jeszcze właśnie na tamtych pstrągach weryfikowałem swoje pierwsze nieporadne sztuczne muchy. Byłem wtedy dumnym posiadaczem prawdziwej tonkinowej muchówki i czeskiego sznura nawiniętego na ddr-owską libelle... ech!... łezka się w oku kręci!

Potem czas rozdzielił nasze losy.

Nie miałem jakoś potem czasu, możliwości a może po prostu były inne rzeki, inne pstrągi.

Przyszła na pewno inna codzienność. Teraz po latach, gdy moje własne dzieci opuszczają gniazdo, zauważyłem, że moje własne życie przeżywałem jakby we śnie. Wykonywałem codzienne czynności, wstawałem, chodziłem do pracy, oglądałem telewizję. Niby wszystko było w porządku. Ja jednak uparłem się wyjaśnić swoją obecność. Przecież w każdym istnieje zbiór myśli i zagubienia, a może bardziej niepewności. Może dlatego poprzez muszkarstwo weryfikuję swoją osobowość, to taki mój moralny czyściec. Właśnie tu, ta cała codzienność zupełnie inaczej wygląda, może tak odradza się wiara?

Przeważnie jednak z tunelu lat, wychodzimy z twarzą nagą jak plaża po sztormie, na której fale pozostawiły same znaki zapytania.

Jakoś już nie chcę ścigać się z codziennością... może już należy mi się oddech?

Pragnę spokoju. Wymyśliłem sobie ten powrót nad rzekę dzieciństwa jako antidotum dla skołatanych nerwów.

Dlatego też teraz, tu na brzegu październikowego lasu, rozkładając muchówkę, nie myślałem czy w ogóle będzie mi potrzebna... po prostu dałem się ponieść fali wspomnień.

Wszystko ożyło, jakby opadła jakaś niewidzialna zasłona.

Słońce lekko grzało twarz, wiatr muskał liści szeleszcząc nimi delikatnie.

Gdzieś tam w oddali nad wzgórzami we mgle dostrzegałem góry. Pod nogami królowała jesień. Pełna tego ulotnego piękna, pełna wyobraźni. Byłem ciekaw rzeki.

Las dorósł, drzewa wyniosły korony, ścieżki pozarastały. Szedłem na pamięć. Jar z rzeką mnie uspokoił.

Jestem.

W pierwszym odruchu wydawało mi się, że ścichła, zestarzała się?

Zwęziła swoje koryto, oddając brzegi we władanie wikliny. Stała się prawie niepozorna. Opalikowano ją. Wypłyciła się.

Ucieszyłem się, gdy zauważyłem, że tu i tam zaznaczyła swój charakter wyrywając głębokie burty na zakrętach. Woda zmętniała, nie miała tej kryształowej przejrzystości, nawet teraz jesienią.

Do końca przyponu, zawiązałem "marcówkę", może dlatego, że była to moja pierwsza muszka? Rzuty, ze względu na zarośla, musiały być krótkie, prawie w punkt.

Teraz przydały mi się lata praktyki. Nie wiem czego się spodziewałem wykonując te pierwsze rzuty... jednak przyniosły tylko rozczarowanie.

Zacząłem uważniej obserwować rzekę. Na płyciznach zauważyłem kiełbie, tłuste kiełbie. Głębiej, spostrzegłem stadko kleni po ich czerwonych płetwach. Czyli ryby są, a rzeka nie jest martwa, choć na jej brzegach nie ma śladów bytności człowieka, nie ma wydeptanych ścieżek.

Zmieniłem "marcówkę" na lekką nimfę i małego puchowca.

Branie zaskoczyło mnie... a myślę, że i klenik był równie zaskoczony. Pochlapał trochę i zwróciłem go rzece. Teraz chyba ciekawość łowcy była większa niż nostalgia wspomnień. Wiedziałem, że gdzieś za kolejnym zakrętem jar się zwęzi, a rzeka powinna przetoczyć się wśród głazów. Brzegi stały się w dolinie prawie niedostępne, szczelnie zakryła je plątanina wikliny i młodych olch. Przełom jednak został. Czarne kamienie stały niewzruszenie jak przed laty, nawet podobnie układały sie prądy... teraz jednak bez tej werwy, bez tej nieustępliwości która rzuconą przynętę wynosiła potężną siłą.

Miałem swoją rzekę dzieciństwa! Po latach!

Prawie widziałem skaczące pstrągi! Skupiłem się na rzutach, wkładając w nie wszystko! Po nastym rzucie przyszło zwątpienie. Nie było moich ryb dzieciństwa... już ich nie ma.

Za jarem rzeka wyraźnie spowolniła, rozlała się wśród drzew. Zauważyłem bobrzą tamę. Były też klenie... duże, wypasione. Wygrzewały się w promieniach jesiennego słońca. Wiedziałem, że na stojącej wodzie każdy rzut je spłoszy. Postanowiłem jednak w spodniobutach zaryzykować wejście na rozlewisko. Stąpałem jak po polu minowym, ale klenie i tak przepadły. Do końca przyponu przywiązałem pijawkę i puchowca licząc na okonie.

Woda chłodną obręczą oplatała biodra. Pierwsze rzuty kierowałem na wlot rozlewiska, za każdym rzutem pozwalając głębiej zatonąć przynętom.

Nagle. Kocioł. Targnięcie niemal wyrwało sznur z wody. Zacięcie było niepotrzebne.

Holowałem WIELKĄ RYBĘ... Ale czy holowałem?... raczej nie pozwalałem jej dotrzeć do zatopionych drzew. Wchodziłem coraz głębiej w rozlewisko skracając dystans i ograniczając możliwość ucieczki ryby w zatopione drzewa. Nie widziałem jej jeszcze. Uparła się trzymać dna. Krótkie mocne targnięcia przypominały mi walkę okonia... ale ten kocioł na wodzie sugerował szczupaka. Jak jeszcze ryba nie zerwała się to znaczy, że jest dobrze zapięta... tylko uważnie holować, podbieraka nie miałem... a stojąc po pas w wodzie, nie miałem wiele możliwości. Walka wydłużała się. Starałem się zachować zimną krew. Nie wiem czemu, ale przypomniały mi się wszystkie muchowe porażki. Pot wystąpił mi na czoło gdy zobaczyłem błyski złota... to była duża ryba... nawet nie śmiałem myśleć, że może to być pstrąg... Ryba zataczała coraz mniejsze kręgi, zmąciła osady denne i stała się niewidoczna, wciąż jednak ufna własnej sile. Mój pierwszy szok też minął, byłem teraz cierpliwy, konsekwentnie zmuszając ją do walki. Nagle ryba postanowiła płynąć w moim kierunku, tracąc chyba orientację w tej mętnej wodzie... minęła mnie tak szybko, że z trudem zbierałem i oddawałem sznur. Ryba jednak traciła siły. Kołowała już tylko na "krótkim dyszlu". Nadal nie widziałem jej. Czułem tylko pulsujący ciężar. To było jak sen. Była coraz bliżej powierzchni, raz po raz tworząc wiry i kręgi, gdy parła ku dnie. Miałem rybę coraz bliżej siebie... coraz spokojniejszą... na długość przyponu. Postanowiłem powoli wycofać się na płytszą wodę... ryba stała sie posłuszna, jakby pogodziła sie z losem.

Byłem pewny siebie coraz bardziej, wiedziałem, że mam do przejścia jeszcze tylko tych parę metrów. Na płytkiej wodzie zaskoczył mnie widok szerokiego, złotego boku ryby.

Toż to...jaź! - wyrwało mi się, na tyle głośno, że w tej ciszy słyszałem prawie echo siebie.

Osaczyłem rybę na płyciźnie i ubrudzoną od osadów w drżących dłoniach wyniosłem na brzeg.

Jaź był piękny!... i był największym, najpiękniejszym i ostatnim podarunkiem od rzeki mojego dzieciństwa.

Pozdrawiam!

Kazimierz Żertka        

o mnie
Inne artykuły autora