• 1
  • 2
  • 3

Czuj! stary pies szczeka – Czyli rzecz o Odrze (i nie tylko)

Czyli rzecz o Odrze (i nie tylko)

 

Motto:

Co by tu jeszcze spieprzyć, Panowie? Co by tu jeszcze?

Wojciech Młynarski

 

          Pierwszą część tego nieco dziwnego tytułu zapożyczyłem ze słynnych Moraliów Wacława Potockiego z 1915 roku – to tak, gwoli naświetlenia sprawy.

Zacznijmy od króciutkiego przypomnienia o słynnych już losach niemniej niegdyś słynnej na cały „koński” świat stadniny w Janowie Lubelskim. Tematu nie rozwijam, bo wiemy jak to na końcu wyszło. Przypomnę tylko tyle, że kolejno spieprzano wszystko, co jako tako dotąd nieźle szło. A koniecznie trzeba tu chronologicznie przypominać?

Następnie przypomnijmy sobie – też w telegraficznym skrócie – lipcowo-sierpniową hekatombę naszej pięknej Odry. Kilka faktów: Jak się nieco za późno okazało, już na przełomie wyjątkowo suchego i gorącego lipca i sierpnia, miejscowi wędkarze alarmowali, że w okolicach Oławy rzeka jakoś dziwnie śmierdzi, jakoś za dużo tam płynie zgniłej roślinności wodnej, że od czasu do czasu widać spływające, (wtedy jeszcze pojedyncze), trupy padłych ryb. Ten fakt podaję wg informacji, którymi podzielił się ze mną pewien miły znajomy wędkarz z Oławy, w odpowiedzi na mojego zaniepokojonego pierwszymi tragicznymi wiadomościami znad Odry maila. Jak się to dalej toczyło, już nie rozwijam, bo swego czasu aż wrzało o tym w mediach. Już wtedy pojawił się sygnał, (czyżby przypadkowe „sypnięcie się” pewnej instytucji o sekretnych zamiarach?), kiedy to pewna  grupa ludzi wykorzystując tę tragedię, sygnalizowała wyłączenie pewnych odcinków Odry spod rybackiego użytkowania przez wrocławski Zarząd Okręgu Polskiego Związku Wędkarskiego, czyli po prostu odebrania wędkarzom dużego kawałka tej rzeki. Informacja taka pojawiła się tylko raz, jak przysłowiowy bąk w towarzystwie, pozostawiając przysłowiowy smród „w tym temacie”. Tak wprost - chodziło o tzw. pozwolenia wodnoprawne, a w podtekście – o forsę za prawa do wędkowania. I to niezłą forsę, bo obecnie Wody Polskie już pobierają opłaty za wędkowanie w pewnych obwodach rybackich, które z różnych powodów nie są obecnie dzierżawione przez PZW. Pierwszy, (chyba nie jedyny) przykład – króciutko: rzeka Raba, odcinek od ujścia ścieków poniżej Myślenic, prawie do samego zbiornika dobczyckiego – wreszcie łaskawie udostępniony do wędkowania za głupie 250 zł/rok.  Po kilkudziesięciu latach niedostępnych dla  wędkarzy z powodu uznania tam przez jakiś urząd tego całego długiego odcinka za strefę ochronną ujęcia wody pitnej dla Krakowa, (cofka zalew dobczyckiego – nadzwyczaj długa, co widać na mapie)!

          Żeby już nie wałkować więc sprawy, która wałkowana była już n razy, przejdę do problemu, który niczym lont tli się pod miną podłożoną pod Polskim Związek Wędkarski. A rzecz poprostu idzie o gruby szmal!!!

Otóż od dobrych kilku tygodni ruszyła zmasowana kampania w prasie wojewódzkiej w całym kraju w postaci jednakowo brzmiących tekstów o „rewolucyjnych” zmianach w tym, co (w sposób tam sprytnie zakamuflowany), Wody Polskie widzą jako swój obraz polskiego wędkarstwa.  Kusi się tam wędkarzy obietnicą jednolitej na cały kraj opłaty za wędkowanie, (to już było w PZW – ale to temat na odrębny artykuł), po co wam wędkarze jakaś wiedza o temacie swojego hobby, jakieś męczące przepisy, jakieś egzaminy ma kartę, zakazy, nakazy, limity połowowe, itp., jakieś państwowe karty wędkarskie? Wystarczy zapłacić szmal Wodom Polskim – i hulaj dusza – z wędką w Polskę! No to panowie z Wód Polskich – macie przewagę na Wiejskiej w Warszawie, wystąpcie więc – na przykład - z inicjatywą poselską, aby zlikwidować jakieś tam prawa jazdy, jakieś kursy, jakieś egzaminy, jakieś reguły ruchu (podobne do tych w pewnych krajach Dalekiego Wschodu)! Przecież – jak sugerują te uprzednio wymienione artykuły prasowe – np. jeżdżenie wtedy w naszej Polsce wreszcie byłoby bezstresowe, zwłaszcza dla młodych adeptów sztuki samochodowo-motocyklowej, a szczególnie dla tych z ciężką nogą! Przecież już wiele lat temu, nieodżałowanej pamięci Wojciech Młynarski, właśnie takim jak wy, proroczo poświęcił piosenkę, której swoisty refren jest mottem rozpoczynającym i kończącym niniejszy tekst.

Wracając jeszcze raz do szmalu: Dwa lata temu, pytałem pewnego pana prowadzącego w poprzednich latach dobrze zorganizowane pstrągowe łowisko tzw. komercyjne (och, jak nie cierpię tego określenia!), dlaczego w tym roku łowiska już nie prowadzi. Na to on wymienił sumę, jaką zażądały sobie od niego Wody Polskie jako roczną opłatę za odprowadzanie wody z niego do pobliskiej rzeki. Kwoty nie podam, więc zgadujcie sami. Dla ułatwienia – ta przedinflacyjna wtedy jeszcze suma zawierała 6 (słownie: sześć) miejsc przed przecinkiem!!! Mała podpowiedź: Pierwsza cyfra bardzo blisko końca szeregu liczb 1-10. Drenaż i granda! Ale za dużo tu dygresji, więc wróćmy do rzeczy.

           Odrzańska tragedia, to – jak wskazują szacunki przytoczone przez „Rzeczpospolitą” kilka dni temu, to około 249 ton martwych ryb, [Odra ściekiem płynąca. Kto ma pozwolenia na zrzut ścieków do rzeki? (msn.com)].

Podano tam także, cytuję za Rzeczpospolitą: „751 pozwoleń wodnoprawnych wydano na zrzut ścieków do Odry i jej dopływów, głównie Kłodnicy. Aż 70 proc. z nich wydały samorządy, a Wody Polskie 230” . A ja się tak tylko pytam, ile –  w rzeczywistości – mamy tam takich trucicieli?

I znowu lekka dygresja: Otóż, jeszcze dobrych kilkanaście lat temu, gdy nasza grupa zapaleńców-szaleńców, (było to Krakowskie Towarzystwo Wędkarstwa Sportowego), dzierżawiła od Państwa Polskiego (pozwolenie wodnoprawne) pstrągowy odcinek rzeki Rudawy (z dorzeczem) i naiwnie wyobrażając sobie, iż jesteśmy gospodarzami tych wód, zaczęliśmy żmudną inwentaryzację licznych lewych odprowadzeń ścieków do dopływów i głównego koryta tej rzeki. W sumie, krótko było tak: my tam sobie, oni (czyli kompetentne tzw. „czynniki”), też tam sobie – i tyle. Powiem jaśniej: Nasze liczne „w tym temacie” interwencje na różnych merytorycznych szczeblach świetnie podsumowuje opinia Wodociągów Krakowskich, że gdy kiedyś pewien profesor-ichtiolog a nasz członek z niepokojem przedstawił im potwierdzony jego badaniami naukowymi fakt, iż potok Dulówka w górnym biegu jest biologiczną pustynią, (niewątpliwa „zasługa” nader licznych „lewych” ścieków komunalnych), to otrzymał od nich szczerą odpowiedź, iż Wodociągi obecnie dysponują już tak skutecznymi metodami oczyszczania ścieków, że nawet tak duże zanieczyszczenie wody pitnej dla Krakowa nie jest dla nich żadnym problemem, więc sprawa totalnego zatrucia tego potoku zupełnie ich nie interesuje. No i kółko się zamknęło.

 Ale co to ma wspólnego z Odrą? Ano ma, bo wszędzie dobrze i często sprawdzona praktyka „lewych” spustów ścieków jest następująca: W niewygodnej dla potencjalnych obserwatorów porze, (weekend, godziny nocne, wysoki stan wody), dokonuje się błyskawicznego zrzutu trefnych substancji do wody – i po kilkunastu minutach szukaj wiatru w polu. Ostatnio taki numer ktoś znowu wyciął w Nowym Targu, niegdyś słynącym z tego rodzaju procederu, (było to w czasach mody na kożuchy – ile wtedy od lewych kuśnierzy, kanałami burzowymi, poszło do Dunajca bardzo niebezpiecznych związków chromu!!!). Ktoś poprostu spuścił w nocy jakieś śmierdzące ścieki do Białego Dunajca, wszystko w kilka minut poszło z wodą i szybko rozcieńczyło się w rzece, pozostał tylko smród rozchodzący się po słynnym nowotarskim jarmarku – jak o wszystkim doniosła piątkowa (2 XII) telewizyjna Kronika Krakowska. I takich prawie stuprocentowo niewykrywalnych „numerów” mamy rocznie w całej Polsce – jak podejrzewam – setki tysięcy!!!

A dalej to było już tak, jak mówi znane polskie przysłowie, że póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. No i ucho niestety raz się urwało!

            Wbrew nieskończonej ilości matactw i kręcenia, wbrew bzdurom i kłamstwom, rysuje mi się następujący obraz, jak mogło to wyglądać:

Było suche, upalne lato, stan Odry, (jak i wszystkich innych rzek – nie tylko polskich), był katastrofalnie niski. I do takiego niewielkiego strumyka, jakim stała się wtedy górna Odra ktoś, (a nigdy nie dowiemy się kto), zrzucił jakieś wyjątkowo zjadliwe ścieki. Pojawiły się pierwsze trupy ryb, pierwsze oznaki gnicia roślinności wodnej. Co w takim razie zrobiono? Ano starym wypróbowanym sposobem spuszczono do rzeki wielkie ilości wód (prawdopodobnie kopalnianych) w celu szybkiego rozcieńczenia trucizny. Może się uda? Ano, raz się jednak nie udało, no i zaczęło się! A co było, to sami wiecie z mediów. Ten jeden raz nie wyszedł trucicielom sztos, który – z powodzeniem wychodził im latami! Stąd ten popłoch, te idiotyczne różne komunikaty, robienie „w durnia” odbiorców wiadomości ze „słusznych” mediów. Żeby tylko wmówić ludziom te osławione złociste algi, które w rozumieniu idiotów chyba sobie same przypłynęły do Odry ze słonych wód Bałtyku! Żeby tylko uratować tyłki ludziom odpowiedzialnym za tę niebotyczną tragedię! Tylko dlaczego na licznych fotografiach widać było setki zdechłych ryb, leżące na piaszczystych przybrzeżnych łachach, z dala i wysoko od lustra „normalnie” niskiej już wtedy wody. Przecież to ewidentny dowód, że te rybie trupy, to ślady po jakiejś wysokiej fali wody puszczonej przez kogoś, o nie zauważenia przez nikogo porze, a wszystko tylko po to, aby zatrzeć ślady i  rozcieńczyć truciznę, no i jak najszybciej spuścić ją w dół rzeki, byle dalej od siebie. A ponieważ wody kopalniane bywają przeważnie swoistymi „wodami mineralnymi” będącymi mieszaninami roztworów różnych chlorków, (zwanych popularnie solami), więc nie dziwota, że wkrótce woda w Odrze gwałtownie się zasoliła, a dalej – to już ogólnie wiadomo jak było. Żeby jeszcze utrwalić i pogłębiać stan degradacji tej biednej Odry, to przypomnę Czytelnikom , że pewien bardzo dobrze wyglądający minister, (ten od słynnej na całą Polskę szczecińskiej stępki niedoszłego promu), z uporem godnym lepszej sprawy, wbrew licznym merytorycznym głosom sprzeciwu fachowców, kontynuuje tzw. prace regulacyjne górnej Odry, która to kanalizacja i tak już zdegradowanej rzeki wydatnie negatywnie wpłynie na dalszy jej żywot – że tak określę - dalszy jej biologiczny stan. To jest wiadomość też z mediów.

       Czyż ta tragedia nie była dobrym pretekstem do przymiarek do odebrania nadodrzańskim wędkarzom pozwoleń wodnoprawnych przy najbliższej nadarzającej się okazji? Stąd mój niepokój o dalsze losy polskiego wędkarstwa, przy czym od razu tutaj wyjaśniam, dlaczego akurat my muszkarze, na naszej galerii, akurat musimy martwić się o sprawy dotyczące raczej naszych spławikowych kolegów. W obliczu licznych podchodów i słabo maskowanych zakusów do rozwalenia Polskiego Związku Wędkarskiego, w okresie Walnych Zgromadzeń Kół PZW musimy – jak to się szumnie mówi – solidarnie zewrzeć szeregi i bronić wieloletniego dorobku pokoleń wędkarzy, jakikolwiek by od był – dobry czy mniej dobry. Niech szeregowi wędkarze wreszcie zobaczą, że wskutek niejednokrotnie chorych lokalnych ambicji, wielu tzw. działaczy PZW, od szczebli  kół, Okręgów po Zarząd Główny, dosyć skutecznie – różnymi swoimi głupimi pociągnięciami – nagrabiło sobie wystarczająco dużo, aby różni spryciarze dobrze wykorzystali liczne nastroje sprzeciwu i krytyki licznych przeforsowanych głupot. Nie rozwijam szerzej, bo to temat już nie na artykuł, lecz nawet na książkę! Kto zechce być nieco dociekliwy, niech otworzy sobie tekst aktualnej Ustawy o Rybactwie Śródlądowym, (czy jak tam ona fachowo się nazywa), i poczyta sobie o ustawowych warunkach wędkowania, poprzegląda sobie o wymiarach i okresach ochronnych, o limitach i temu podobnych  problemach. Wtedy wreszcie zrozumiemy, o czym marzą bardzo liczni (niestety!) kontestatorzy też niestety często  idiotycznych zakazów i nakazów. Zresztą rozejrzyjcie się sami w gąszczu choćby okręgowych informatorów, przeróżnych zakazów, nakazów, ograniczeń i określeń. Ileż tam znajdziemy bredni, bezsensownych bzdur, etc! Ileż tam doskonałego paliwa dla wrogów polskiego wędkarstwa w obecnym kształcie? Toż to woda na młyn tych, którzy w zmasowanej medialnej kampanii kuszą wędkarzy nieograniczoną wolnością typu „hulaj dusza, bez kontusza” – za nie określoną jeszcze teraz kwotę, może tylko kilkuset głupich złotych rocznie.

Przykład, z brzegu: Rzeka Szczyra – dopływ Gwdy, ujście w Lędyczku. Do ub. roku woda „bezpańska”, bo nie dzierżawiona przez PZW, czyli panowały tam tylko ustawowe warunki połowu pstrąga i lipienia. Poprzestańmy więc na tym, że poprzednio wyłącznie wystarczała państwowa karta wędkarska – czyli full darmocha, bez  legitymacji PZW, byle zgodnie z Ustawą (czyli tylko: sztuczna przynęta, ustawowe wymiary i okresy ochronne). W tym roku nareszcie znalazł się jednak nowy gospodarz – ZO PZW Bydgoszcz, (o ile zostałem dobrze poinformowany), no i za prawa do wędkowania z „obcego” Okręgu już trzeba tam płacić, bo (podobno) nie mają oni porozumienia np. z Okręgiem Nadnoteckim, a więc aj waj w wydaniu zainteresowanych tą rzeczką „niebydgoskich” wędkarzy. Płacz i płać te 5 dych za rok! A takich przykładów znajdziemy w Polsce napewno multum, wystarczy rozejrzeć się w swoich okręgach.

           Powracając znów do odrzańskiej tragedii. Długo zastanawiałem się, skąd wzięło się takie powszechne myślenie, które skłania ludzi do tego, aby przy każdej okazji, lekko, chyłkiem i bezkarnie pozbywać się – najmniejszym kosztem - różnych, wyprodukowanych przez siebie świństw. Skąd tyle lewych ścieków, lewych wysypisk śmieci, lewych składowisk trucizn – i w ogóle – papraniny swojego własnego środowiska, że ograniczę się wyłącznie do spraw ziemno-wodnych. Przy tej okazji przypomniała mi się „przygoda” pewnego rodzinnego małżeństwa, które trzy lata temu spędzało wakacje nad polskim morzem w Jaroszowcu. Pewnego ciepłego dnia pan domu, zapalony sportowiec, pływając sobie wśród fal Bałtyku, nagle na twarzy poczuł lekkie uderzenie czegoś, co po dokładniejszym oglądnięciu okazało się twardym balasem ludzkiej kupy, co tak celowo niepięknie określę. Skąd się toto tam, u licha, wzięło? Ano, domyślam się, ale o tym za moment. Nie opisuję, jak się ten pan wtedy wyrażał. Natomiast zaraz przypomniałem sobie o swoistym „obyczaju”,( a raczej pladze), panującym na różnego rodzaju kąpieliskach, równo - od basenu w mieście – do morskiej plaży. Otóż, mimo nieskończonej ilości apeli, próśb i zakazów, zdecydowana większość kąpiących się wyznaje zasadę, że najpraktyczniej iść odlać się do kąpieliska, która i tak wiadomą ciecz, (a jak jaroszowski przykład pokazał – nie tylko), rozcieńczy w konkretnym akwenie. I nawet nie pomagają tu pewne basenowe praktyki. Na przykład na szkolnych basenach uprzedza się dzieci, aby w razie pewnej potrzeby wyszły z wody i pobiegły do toalety, bo w innym przypadku woda wokół takiego „sprawcy” zabarwi się na np. czerwono. Trochę to śmieszne, ale tam to nieźle działa i  jeśli dziecko już wdroży sobie ten podstawowy higieniczny wymóg, to prawdopodobnie na plaży – w razie potrzeby - będzie już biegło, choćby w jakieś nadbrzeżne krzaki (gdy w pobliżu brakuje WC, a to obecnie reguła!), a nie do wody jak często tak czyni np. jego tatuś. Napisałem celowo tak ostro, bo problem jest obrzydliwie ostry.

I stąd jeden maleńki krok do facetów bezmyślnie odkręcających zawory odprowadzające przeróżne ścieki do naszych wód, byle po cichu, byle na tym nie wpaść, bez refleksji – po prostu tak wprost do takiej Odry, bo w swych ptasich móżdżkach mają zakodowane przeświadczenie, że fajdać można wszędzie!

Oto tak wyglądają moje przemyślenia na tle tragedii tej pięknej a biednej rzeki. Media znów donoszą, że zasolenie Odry nadal występuje! I co? Przecież to oczywista wina złocistej algi!

Aż prosi się tutaj klamra spinająca ten nieco przydługi tekst, więc oto ona:

Jak długo można pieprzyć, Panowie? No jak długo jeszcze?!"

To znów od nieodżałowanej pamięci Wojciecha Młynarskiego.

A ode mnie tylko pewna refleksja – miejcie ten poemat na uwadze przed wypełnieniem karty wyborczej i wrzuceniem jej do urny.

 

Kraków, grudzień 2022                                        

Wojciech Węglarski

o mnie
Szczegółowe informacje o tym autorze zostaną uzupełnione wkrótce. Przepraszamy. NaMuche.pl
Inne artykuły autora