• 1
  • 2
  • 3

Co się nam należy? - Co się nam należy

Spis treści

Odpowiedzialność za ten stan organizacji spada zarówno na członków jej organów, zbytnio ulegających presji roszczeniowej grupy członków (może nie tak dużej jak się wydaje), jak i, a może nawet przede wszystkim, na członków stowarzyszenia, którzy takich przedstawicieli wybierają, zaś wybranym nie udzielają stosownego wsparcia. Każdy z nas, jak pisałem w artykule na temat stowarzyszania się jest odpowiedzialny za funkcjonowanie stowarzyszenia i jest zobowiązany włączać się w prowadzenie jej działalności statutowej.

Promykiem nadziei na poprawę w równoważeniu przychodów i wydatków na zagospodarowanie wód jest np. wprowadzenie zasady wypuszczania wszystkich złowionych ryb przez Okręg w Krośnie na krótkim odcinku Sanu dostępnym za zdecydowanie wyższą opłatą z ilościowym limitem zezwoleń (sezonowych i dziennych). Koszty tego przedsięwzięcia są wysokie, ale zapewne wnioski płynące z jego wprowadzenia będą ważne dla lepszego zrozumienia form gospodarowania w wodach „górskich”. Przełamuje to mur niemożności i należy tylko życzyć organizatorom powodzenia i dobrych wyników gospodarczych przy mądrym zarządzaniu łowiskiem.

Wielu dyskutujących w obronie własnych uprawnień do eksploatacji stoi, jak twierdzą, na gruncie prawa, a przytaczając tylko dwa przepisy „na krzyż”, korzystne dla swojej argumentacji.
Prawo musi być odczytywane łącznie. Często w odniesieniu do aktywności człowieka stosują się zapisy w prawie, o których istnieniu nie ma on nawet pojęcia. Dlatego proszę o ostrożność w powoływaniu się na prawo.
Prawo to system regulacji interakcji społecznych, a nie tylko naiwne, czy wręcz prostackie rozumienie obrony uprawnień do korzystania z dobra wspólnego dla indywidualnych korzyści i ochrona tych uprawnień, zazwyczaj rozumiana jako nakładanie kar na tych, którzy je ograniczają lub zdają się ograniczać.

Problem w tym, że ochrony własnych praw można się domagać wtedy, kiedy realizowanie tych praw sprowadza dobro publiczne, jest uhonorowaniem zasług lub, w szczególnym zakresie, wynika z przyrodzonych praw osoby ludzkiej.

W wyścigu wędkarza z kłusownikiem o pozyskanie ryb z wody publicznej żaden z tych warunków nie jest spełniony, stąd często orzekana „znikoma szkodliwość społeczna” kłusownictwa jako czynu zabronionego. Jeżeli w dyskusji nad uprawnieniami do zabierania ryb przez wędkarzy pojawiają się argumenty dotyczące statusu materialnego, liczebności rodziny wędkarza, czy też jego upodobań kulinarnych to środowisko nasze wytrąca sobie koronny argument z ręki.

Jeżeli zapytamy osobę stojącą „z boku” o różnicę między wędkarzem łowiącym według zasad a kłusownikiem to w naszych realiach jest to, w większości przypadków, różnica wniesienia opłaty ok. 20 zł za dzienną licencję i bezprawne pozyskanie kilku ryb o wartości handlowej nie przekraczającej zapewne 50-100 zł. Do tego kłusownik to zazwyczaj niepracujący ojciec wielodzietnej rodziny, bez oficjalnych źródeł dochodu i nie posiadający majątku nadającego się do egzekucji. W wielu wypadkach kłusownik to członek stowarzyszenia wędkarskiego popełniający wykroczenie z zakresu ustawy rybackiej – trudno stowarzyszeniu występować skutecznie przed sądami, jeżeli jego członkowie są sprawcami wykroczeń.
Gdyby wartość ryby złowionej przez wędkarza była dla lokalnej gospodarki, jak w wielu krajach świata, zdecydowanie wyższa, gdyby wędkarstwo, przez generowanie ruchu turystycznego, drogie licencje, udział w rynku produkcji sprzętu sprawiało, że jedna ryba przysparzałaby lokalnej gospodarce przychodów w różnej formie, jak łosoś w Morrum ok. 8000 Euro czy jak jeden „steelhead” w stanie Idaho – 2045 dolarów to zapewne mielibyśmy sprawy o kłusownictwo wnoszone do sądów przez prokuratorów i dotkliwe kary dla kłusowników, a także wsparcie w organizowaniu wędkarstwa ze strony samorządów i państwa. Tylko czy nasze wędkarstwo jest w stanie wygenerować takie wartości ekonomiczne – w dotychczasowym kształcie i przy prezentowanej mentalności raczej nie. Ale musimy zdać sobie sprawę, że nikt nie dopłaci nam do uprawiania przyjemności i nikt nie przeznaczy publicznych czy prywatnych pieniędzy na ochronę wędkarstwa, które nie przynosi pożytku dla społeczeństwa. Narzekamy, że jest słaba ochrona wód, że pierwszeństwo przed wędkarzami mają wszyscy inni użytkownicy wód, ale popatrzmy na to obiektywnie – czym przysługujemy się krajowi i lokalnym społecznościom? Jaki jest „wizerunek” wędkarza? Czy potrafimy bodaj zapewnić porządek nad rzekami i jeziorami, czy też, jako zbiorowość, powinniśmy się wstydzić zaśmiecania brzegów i wód przez samych wędkarzy?

Nieznajomość prawa szkodzi (Ignorantia iuris nocet) – zasada wywodząca się jeszcze z prawa rzymskiego, na którym opierają się współczesne systemy prawne.
Powołując się na prawo trzeba czytać również o prawnym obowiązku dbania o zasoby naturalne, wynikające m.in. z ustawy o Rybactwie, czy obowiązek prowadzenia racjonalnej gospodarki w użytkowanych wodach. To ostatnie, w wodach otwartych, w odróżnieniu od racjonalnej gospodarki w obiektach hodowlanych, rozumiem jako stwarzanie warunków dla wzrostu ryb pochodzących z naturalnego tarła oraz introdukowanych w młodych stadiach rozwojowych z zachowaniem struktury gatunkowej, liczebności populacji, proporcji roczników w obrębie populacji, i warunków bytowania dorosłych osobników. To także zachowania warunków bytowania i rozrodu innych organizmów wodnych, które stanowią o dobrostanie środowiska wodnego, utrzymywanie odpowiedniej roślinności wodnej, nadwodnej i w zlewni cieków i zbiorników zapewniających najlepsze warunki bytowania tych organizmów, zapewnianie właściwej ilości i jakości wody w rzekach i jeziorach. To tak pokrótce drobny katalog obowiązków, których wypełnianie uprawnia do eksploatacji zasobów lub, jak kto woli, które są nakładane na wszystkich eksploatujących zasoby naturalne.

Nie ma takich regulacji prawnych, które na jednych nakładają tylko obowiązki, a innym dają tylko uprawnienia do korzystania z dóbr. Chyba, że ktoś dobrowolnie decyduje się wziąć na siebie obowiązek służenia innym nie oczekując niczego w zamian.
Obowiązują nas również przepisy prawa wynikające z konwencji międzynarodowych, ratyfikowanych przez Polskę i wprowadzonych do polskiego systemu prawnego, w tym np. Konwencji o zachowaniu bioróżnorodności, zwana Konwencją z Rio, ratyfikowanej przez Polskę w 1996r. Postanowienia tej konwencji również łamiemy zmniejszając bioróżnorodność populacji np. zabierając nadmierne ilości ryb, nawet w ramach limitów, czy eksploatując nadmiernie populacje i wprowadzając obcy genetycznie materiał zarybieniowy. A to także obowiązujące prawo.
Mam nadzieję, że teraz większość z czytelników przynajmniej rozumie, że prawo to nie tylko zakaz zagrożony karą, ale cały zbiór zasad i pozytywnych wskazówek, których łączne, a nie wybiórcze przestrzeganie zapewnia prawidłowe funkcjonowanie społeczeństw i środowiska, w którym żyją.

Jeżeli ktoś nie potrafi sięgnąć umysłem ponad prymitywne rozumienie zależności między stronami układu, co więcej nie potrafi dobrze tych stron zidentyfikować, posługuje się tylko namiastką reguł procedury karnej, która jest jedynie wycinkiem całego systemu prawa to nie powinien się na prawo powoływać. Nieprzypadkowo, w środowisku prawniczym praktycy prawa karnego są uważani za specjalistów o bardzo ograniczonych umiejętnościach. W Polsce przyjęło się za prawników uważać głównie prokuratorów i policjantów, co jak najgorzej świadczy o poziomie kultury prawnej naszego społeczeństwa. Sprowadza prawo do złodziejskiego kombinowania jak uniknąć kary, a nie do budowania lepszej przyszłości w ramach porządku właściwego dla kultury i stopnia rozwoju społecznego.

Trzeba stwierdzić, że jeżeli we własnym środowisku człowiek nie napotyka mądrzejszych od siebie, dysponujących rozległą wiedzą z różnych dziedzin, a nie tylko wąską specjalistyczną wiedzą zawodową, to nic dziwnego, że dochodzi do wniosku, iż każdy ma swoją mądrość, jego zdanie jest najważniejsze. Wiele uczelni w naszym kraju, które są w istocie jedynie wyższymi szkołami zawodowymi, utwierdza tych wszystkich zagubionych we współczesnym świecie młodych ludzi w przekonaniu, że są najmądrzejsi, bo posiedli wiedzę w wąskiej, specjalistycznej dziedzinie. Więcej ludzi ma, owszem, dyplomy wyższych uczelni w kieszeni. Co nie znaczy wcale, że są lepiej wykształceni. Wielu z nich jest przekonanych o własnej nieomylności i o posiadaniu sposobu objaśniania świata dostępną sobie garstką wiadomości. Niewielu z nich dochodzi jednak do sokratejskiego „wiem, że nic nie wiem”, które skłania do krytycznego, twórczego poszukiwania wiedzy i całościowego analizowania problemów. Wśród tych, którzy mają taki krytyczny stosunek do swej nieomylności niejeden nie ma dość mądrości, aby tę niewiedzę przełamać, a trudno im znaleźć kogoś, kto pomógłby wyjść z tego zagubienia.

Dzisiejsze wychowanie i nauczanie, niestety, dają proste rozwiązania, skuteczne w praktyce, dostosowane do krótkotrwałych okresów planowania i rozliczania, łatwe do przekazania w grupie zawodowej, związanej wspólnym żargonem, opornym na inny rodzaj argumentacji, a nie dostarczają mądrości pozwalającej na pewne stąpanie po poplątanych ścieżkach wiedzy i znajdowania wśród nich dróg prowadzących do celu. A „po nas choćby potop”. To bardzo infantylne rozumienie świata, pozbawione długookresowych wizji i umiejętności przewidywania odległych skutków dzisiejszego postępowania. Ludzie dorośli tym właśnie różnią się od dzieci, że dysponują wiedzą, niekoniecznie nabytą własnym doświadczeniem i potrafią rozważyć korzyści i ryzyko związane z każdym działaniem, łączyć w wyobraźni efekty różnych poczynań, planować i wykonywać szybkie symulacje rozwoju sytuacji wybierając najlepsze rozwiązania. Dzieci zaś kierują się doraźnym efektem, egocentrycznym „ja chcę”, mówią „nic się nie stanie”. Co nie oznacza, że nie należy stawiać wyzwań ugruntowanym poglądom. Twórcza, dojrzała postawa prowadzi do przełamywania skostniałych przekonań i przesądów, których wartość nie wytrzymała prób realizacji, do budowania nowej jakości na fundamentach poprzednich dokonań i doświadczeń. Warto tu przytoczyć znane zdanie wielkiego biologa i ewolucjonisty Thomasa H. Huxley’a: „Try to learn something of everything and everything of something” – Staraj się nauczyć nieco o wszystkim a wszystkiego o jednym.
To prowadzi do rozwoju i do szerokich horyzontów pozwalających na widzenie świata takim, jaki na prawdę jest oraz do pokory wynikającej z „wiem, że nic nie wiem”, właściwej prawdziwym mędrcom.


W jednej z dyskusji padło pytanie o definicję „mięsiarza”. Nie lubię tego określenia, bo nie jest ono zbyt eleganckie ani jednoznaczne. W świetle powyższych uwag „mięsiarzem” jest każdy, kto przychodzi nad wodę i znając jej marną zasobność, niskie pogłowie ryb, katastrofalny stan środowiska zabiera resztki żyjących w niej ryb realizując egoistycznie prawo do eksploatacji. Kto w ten sposób przyczynia się do zubożenia zasobów jest też „mięsiarzem”.
Nie przyczynia się do walki z tym, skądinąd negatywnym i piętnowanym społecznie przez używanie tego epitetu ten, kto nawołuje do niepohamowanego korzystania z prawa do eksploatacji lub broni prawa innych do takiej eksploatacji, powołując się na limity czy inne metody ochrony, o których wie doskonale, że są niewłaściwe, w dodatku zrzucając na innych obowiązek dbania o eksploatowane przez siebie dobro, który to obowiązek w istocie na nim samym, jako na członku stowarzyszenia użytkującego wody publiczne, spoczywa.

Zasady ochrony zasobów przed nadmierną eksploatacją, w tym wymiary, limity, okresy ochronne nie są nam nadane Objawieniem ani narzucone z zewnątrz. Prawo krajowe nie zostało przekazane na kamiennych tablicach na Górze Synaj ale zostało napisane przez ludzi i przez ludzi może być dostosowywane zgodnie ze stanem wiedzy i warunkami. Powinno zaś być stosowane zgodnie z rozumem i przyzwoitością przyjętą w społeczności. Kto musi mieć wszystko napisane sam stawia się poza nawiasem tej społeczności. Przyzwoity zakres korzystania ze swoich praw musi uwzględniać możliwości ich dostarczania. I nie zawsze musi być ograniczany karami. W końcu na Kamiennych Tablicach jest powiedziane „Nie kradnij” z odwołaniem się do ludzkiego rozumu i sumienia, a nie znajdziemy tam zapisu „Kto kradnie tego trafi piorun zesłany przez Jahwe”. I jakoś wszyscy wiedzą, że kraść nie należy, za to cenne wartości trzeba szanować i czcić.
Rzeczywiście, zabieranie ryb w ramach określonych limitów nie podlega karze. Ale bywa nieprzyzwoite. Legalność nie jest wyznacznikiem etycznym. Można, bez naruszania prawa, wyczyniać wielkie draństwa. Świat roi się od takich „dobraszków”. Czy będzie wyłudzenie na grube miliony przez wykorzystanie niejednoznaczności prawa i przez przychylną interpretację urzędników czy zabieranie większej ilości ryb niż woda jest w stanie dać to tylko kwestia ilościowa. W tym ostatnim przypadku nie jest problemem tylko ilość ryb, ale przede wszystkim zabieranie innym użytkownikom dostępu do tego samego, publicznego dobra – do możliwości radosnego uprawiania ulubionego hobby.
Sami widzimy, że zasobność naszych wód pozostawia wiele do życzenia. Sami musimy sobie odpowiedzieć jakie są drogi do jej poprawy. Czy stać nas, aby wpłacać więcej pieniędzy do wspólnej kasy w celu opłacenia wszystkiego tak, abyśmy się nie musieli niczym martwić? Czy ograniczymy naszą eksploatację, aby móc cieszyć się łowieniem dla samego doświadczenia natury i emocji połowu? Czy też „zarobimy” dzięki samoodnawianiu się populacji ryb wkładając własną pracę dla dobra środowiska aby ryby miały gdzie żyć i rozmnażać się i aby więcej z nich dorosło?

To czego oczekujemy np. od PZW czy od państwa oczekujemy od siebie. I tylko od nas zależy, czy tymi ograniczonymi zasobami podzielimy się solidarnie i zadbamy o ich przyszłość czy też puścimy je na żywioł „wyścigu szczurów”, w którym kto szybszy, sprawniejszy, bardziej zamożny, dysponujący czasem, mieszkający bliżej wody wykiwa pozostałych „frajerów” w takim tempie, że wymiarowe ryby zostaną zjedzone w czasie pierwszego miesiąca sezonu, a na następne pół roku pozostaną nędzne resztki, do tego wyławiane do cna przez tych uprawnionych do zabierania ryb w ramach limitów „specjalistów”, którzy są w stanie wyjąć ostatniego pstrąga z rzeki. Do odbycia tarła i odnowienia populacji nie ostanie się już nic.
Nie oszukujmy się, że wprowadzeniem nowego przepisu w regulaminie, rozporządzeniu czy ustawie „zaczarujemy” rzeczywistość. Prawo, aby było respektowane musi wynikać z głębokiego przekonania o jego sensowności i dobroczynnych skutkach płynących z przestrzegania jego zapisów wśród tych, których dotyczy. Nie ma tu znaczenia wysokość kary za omijanie przepisów prawa, chyba, że niektórych kusi zaprowadzenie rządów terroru.


Pokutuje również pogląd, że ryby żyjące w polskich wodach są tam dzięki marnym groszom wpłacanym przez członków PZW w ramach składek. Trzeba zrewidować te poglądy. Młodzi ludzie mogą tego nie pamiętać, ale przed laty odziedziczyliśmy po przodkach niezwykle rybne wody. Przejęliśmy je w użytkowanie. Na nas ciąży obowiązek utrzymania ich w stanie nie pogorszonym. Gdyby stwierdzenie o sukcesach wędkarzy w powiększaniu zasobów były prawdziwe to nie słyszelibyśmy powszechnego lamentu nad pstrągiem, szczupakiem, lipieniem, i innymi gatunkami. Po prostu – przejedliśmy to dziedzictwo, jak wiele innych. Eksploatowaliśmy do upadłego. I nie ustajemy. Co tam. Przecież można „wpuścić” nowe ryby. Tylko „oni” nie chcą, nie potrafią tego zrobić. A my, naród sarmacki! Co nam ktoś będzie mówił. A ryb ubywa za przyczyną kłusowników, kormoranów, czapli itp. Cóż może złego stać się środowisku za przyczyną półtoramilionowego tłumu „biednych żuczków” – wędkarzy, którzy zgodnie z regulaminem, „etycznie” – według własnego mniemania, metodycznie, każdego dnia wyjmują tony ryb z wód. Do ostatniej sztuki. Przecież „mają prawo”. Czyż nie???!!! A niech no tylko ktoś spróbuje powiedzieć im, że są „mięsiarzami” – obraza majestatu.

„Miałeś chamie złoty róg, miałeś chamie czapkę z piór …..ostał ci się jeno sznur.”

Znam sukces, zresztą sprzed wielu lat, w postaci introdukcji lipieni do Sanu – gatunku skądinąd egzotycznego dla tej zlewni, tak więc do tego sukcesu należy podchodzić z rezerwą. Sukces ten został jednak stosunkowo szybko zredukowany prawie zupełnie i to głównie za przyczyną samych wędkarzy. Przyczynił się do niebywałego rozkwitu umiejętności łowienia na muchę na Podkarpaciu, a nawet do pojawienia się kilku (może kilkunastu lub kilkudziesięciu) prawdziwych muszkarzy. Niestety – przede wszystkim do powstania ogromnego stada miłośników amatorskiego połowu ryb – rekreacyjnych rybaków czyli „mięsiarzy”.

Innym programem, w którym wędkarze mają swój udział była rekonstrukcja (wcześniej wyniszczonego) stada łososia w naszych wodach. Ledwo się nieco zadomowił już jest poddany niepohamowanej presji wędkarskiej. Bo mamy prawo, bo limit, bo „etycznie”. Wszak wartość, czysto handlowa, takiego 7-8 kilogramowego łososia przekracza roczną składkę wnoszoną przez wędkarza na zagospodarowanie wód. Nie wspominając nawet wielokrotnie wyższych nakładów poniesionych na jego istnienie w naszych wodach – gdyby te policzyć to sądzę, że obecność jednego łososia w naszych wodach kosztowała co najmniej 1000 zł. Kto jest tak bogaty, aby „za bezcen” rozdawać najcenniejsze zasoby?

Składki służą zarybieniu, które tylko w niewielkim stopniu rekompensuje straty w środowisku rabunkowo eksploatowanym przez wszystkich. Ponadto, nie do końca skoordynowane zarybienia, często polegające na „chciejstwie” działaczy i szeregowych wędkarzy niewiele mają wspólnego ze zrównoważonym zarządzaniem (sustainable management) zasobami wodnymi i racjonalną gospodarką. Nieprzemyślane zarybienia, nie poprzedzone badaniami populacyjnymi, określeniem stanu środowiska, poprawą warunków wzrostu narybku lub przeżycia ryb większych, ograniczeniem odłowów mogą, jak wskazują analizy naukowe, przyczyniać się do degradacji środowiska i do niszczenia dziko żyjących populacji.
Związanym z tym problemem jest model gospodarczy, oparty na monitorowaniu nakładów, a nie efektów. To tak jakby ktoś płacił wykonawcy za budowę domu nie widząc efektów tej pracy – jak byśmy go określili? To określenie stosuje się również do nas. Kto, mając dostęp do podstaw współczesnej wiedzy, wierzy w proporcjonalność wzrostu liczebności stada ryb wraz ze wzrostem zarybień nie powinien nazywać się mądrym.
Co wiemy słysząc o tonach czy tysiącach sztuk narybku wprowadzonego do wód? Czy z tego wynika, że choć jedna sztuka dożyła do wymiaru? A może cały wysiłek i pieniądze poszły w błoto? Jedynym wygranym jest wtedy hodowca - pozbył się produkcji i przyjął należność. Nie słyszałem raportu o efektach zarybień (chociażby w postaci wiarygodnych danych porównawczych wyników wędkarskich na przestrzeni lat). W dodatku tak oczywista sprawa jak rejestracja połowów wzbudza wśród wędkarzy emocje i wywołuje sprzeczne opinie. Nasza gospodarka wędkarska, z racji ustawienia regulacji połowów (wymiarów, okresów ochronnych, limitów) zdaje się uznawać naturalne tarło i wzrost młodych osobników za istotny, a wręcz podstawowy element przyrostu wartości łowisk. A kto monitoruje skuteczność tarła? Gdzie dane o warunkach wychowu narybku i form młodych? Czy rzeczywiście przestrzega się zaleceń w celu poprawienia jakości tarlisk? Czy podejmuje się działania w celu zwiększenia liczby i dostępności ukryć dla wylęgu i narybku oraz w celu powiększenia liczby stanowisk dla ryb dorosłych?
Zazwyczaj Okręgi, siła nacisku reprezentantów kół podejmują decyzję o dokonywaniu zarybienia opartą na życzeniowych założeniach członków. Potem pracownicy Okręgu i aktywni wędkarze wykonują „plan zarybienia” mierzony tylko nakładami, bez uwzględniania innych przesłanek.

Kierując się rozumem trzeba oszacować to co się „należy” i to co jest na kredyt lub w prezencie od innych.

Składka w wysokości 100 zł rocznie (pełna) da się przeliczyć na ok. 5 kg pstrągów potokowych (po cenie zbytu pstrągów „handlowych”). Zarybienie młodszymi rocznikami, po uwzględnieniu ich przeżywalności, o czym napisałem wyżej, może być nawet droższe – zarybianie formami młodymi jest dodatkowo obarczone ryzykiem nadzwyczajnych strat. Doliczając koszty obsługi zarybienia tę teoretyczną ilość trzeba zmniejszyć do ok. 4 kg tj. 4 „kompletów” po 3 sztuki. Stan środowiska, niedostatek tarła naturalnego i presja na łowiska powodują, że w wielu miejscach praktycznie całość połowów trzeba bilansować z zarybieniem. Dodając do tego zarybienia nieudane (od nieco nieudanych – mniej zauważalnych po „dziury rocznikowe”, nieraz występujące rok po roku, kiedy to, niezależnie od przyczyny, nie można stwierdzić istnienia w rzece osobników z kolejnych roczników) niekiedy trzeba podzielić dostępną każdemu liczbę ryb przez pół, co daje nie więcej niż 6 sztuk rocznie, czyli 2 „komplety”.
Oczywiście według takiej kalkulacji nie wydajemy ani złotówki na obsługę łowiska ani na jego ochronę, bo po prostu nie mamy już na to. Na wszystko nie wystarczy. Domagając się większych kontroli musimy zredukować środki na zakup materiału zarybieniowego. Albo na właściwą obsługę i nadzór nad jakością materiału zarybieniowego. Krótka kołdra ma to do siebie, że jak się chce nakryć ramiona to wystają stopy. A my już mamy nogi maksymalnie podkurczone.

Wróćmy do przyzwoitości. Każdy zabierający więcej niż rzeczone 6 ryb w roku dostaje nadwyżkę w prezencie. Ten prezent może otrzymywać od kolegów lub od natury. Pół biedy jeżeli jest to rewanż za wkład pracy lub staranność w utrzymaniu warunków środowiska. To, niestety dotyczy znikomej mniejszości wędkarzy. W dodatku, ci którzy angażują swój czas i wysiłek w poprawianie warunków wędkowania mają zdecydowanie większą skłonność do ograniczania własnej eksploatacji niż ci, którzy mają wszystko w d…. . Kto wykorzystuje ten prezent, uważa, że się mu „należy” – jest „mięsiarzem”. Wielu z takich osobników prezentuje postawę, która sami opisują jako „płacę i wymagam”, adresując swe wymagania do organizacji wędkarskiej, jako „płacenie” określają groszowe składki wnoszone na roczne gospodarowanie w wodach.. Im przede wszystkim dedykuję poniższe wyliczenia.

Przyzwoitym byłoby wędkowanie, podczas którego każdy łowiący płaciłby za utrzymanie łowiska w stanie pozwalającym na satysfakcjonujący połów oraz za zarządzanie łowiskiem i jego ochronę. W normalnym świecie kwota ta to mniej więcej trzy – czterokrotna wartość zabranych w czasie połowu ryb. Zakładając, że satysfakcjonujący połów to średnio 2-2,5 pstrąga dziennie (3-5 razy więcej niż aktualnie w naszych otwartych wodach), czyli co najmniej 0,75 kg po 20 zł czyli 15 zł licencja w cenie na poziomie 45-60 zł dziennie może zapewnić sensowne utrzymanie i ochronę otwartego łowiska na podstawowym poziomie.

Alternatywą są łowiska o odroczonym odłowie, w których jednorazowe zarybienie w określonej porze roku pozwoli na łowienie z wykorzystaniem C&R przez większość sezonu za stosunkowo umiarkowaną opłatą na ochronę i zarządzanie łowiskiem. A w okresie odłowów – kto pierwszy ten lepszy. Albo łowiska C&R, w których będą utrzymywane warunki bytowania populacji dzikiej. Wówczas praca wędkarzy na rzecz utrzymania warunków życia, wzrostu i rozrodu populacji pstrągów może być wystarczająca dla utrzymania wystarczającej liczby ryb w wodzie – pozostałyby nakłady na zapewnienie właściwej ochrony łowisk, ale w tym przypadku już można by liczyć na właściwe służby, a właściwie domagać się ich skutecznego działania.
Decyzja o wyborze odpowiadających modeli zagospodarowania dla poszczególnych łowisk musi zapaść świadomą decyzją i za zgodą gospodarza wody czyli wszystkich wędkarzy.


Pogląd, że wędkarze płacą i chcą sobie połowić, a poza tym nic ich nie obchodzi jest bzdurny. Po pierwsze wędkarze nie płacą tylko wnoszą składkę na zagospodarowanie wód. Wędkarze płaciliby rzetelnie gdyby „kupowali” usługę za cenę pozwalającą na odtworzenie utraconych zasobów i na obsługę łowiska. Niestety, opłaty za korzystanie ze środowiska podlegają takim samym regulacjom jak składki członkowskie, odnoszą się więc do możliwości płatniczych „mas”, a muszą być dostosowane do potrzeb środowiska. Chyba, że stowarzyszenie wędkarzy wynegocjuje dopłaty państwowe, finansowanie sponsorów lub fundacji dla tych, którzy chcieliby uprawiać wędkarstwo, a nie mogą pozwolić sobie na pokrycie jego kosztów. Ale to tak samo jakby fundować komuś ze środków publicznych grę w tenisa, narciarstwo czy uprawianie innego, atrakcyjnego hobby.

Zarządzanie rzekami jest trudne i kosztowne. W rzece lub potoku liczebność populacji/stada pstrągów jest uzależniona od ilości ukryć i dostępności pokarmu. Liczba stanowisk w przeliczeniu na powierzchnię rzeki jest ograniczona zwłaszcza w zurbanizowanych ciekach. Obecne, niskie stany wód jeszcze zmniejszają dostępność ukryć i stwarzają zagrożenie dla bytowania ryb przez przegrzanie wody i niedostatek tlenu (przyducha), a przy ocenie środowiska trzeba brać pod uwagę okres najbardziej niekorzystny w ciągu roku lub w okresach wieloletnich (to tak jak komputer, który jest tak „szybki” jak „najwolniejszy” element w konfiguracji). W zbiornikach jest sytuacja inna, zależna od głębokości wody, roślinności i podłoża oraz cyrkulacji i temperatury wody. W rzece bytowanie 100 – 150 dorosłych pstrągów na hektarze wody (200 m rzeki o szerokości 50m) to doskonały wynik. W jeziorach może przeżyć stado liczące 200-300 pstrągów na hektar. Zbiornik o powierzchni 200 ha może utrzymać 40 000 pstrągów. Niech 300 wędkarzy dziennie w weekend wyłowi 1500 z nich (2 dnix2,5 szt.x300wędkarzy), w tygodniu 50 wędkarzy dziennie po 2,5 szt. to dalsze 625 szt. dziennie - razem 1125. Na 200ha to ubytek 6 szt. na hektar – ledwo 3%. Uzupełnienie stada dorosłymi rybami co 2 tygodnie sprawi, że różnice w ciągu sezonu nie będzie zauważalna. W dodatku obsługa takiego łowiska to 2 strażników na łodzi oraz jeden obsługujący przystań i budkę z licencjami. Jego zarybienie jest też stosunkowo proste. Poza tym łowisko może bilansować swoje wyniki wynajmem łodzi, sprzedażą sprzętu i prostą gastronomią.

Dla porównania – 200 ha sporej rzeki o szerokości 50m to 40 km wody do zagospodarowania i upilnowania. 300 wędkarzy na takim odcinku to jeden co 120 - 150 m – według obecnych standardów to prawie pustkowie. Poza tym to 20 000 ryb na tak długim odcinku. Utrata porównywalnej liczby dorosłych osobników jak z jeziora to zmniejszenie stada o 6% tygodniowo, 12% co 2 tygodnie. Uzupełnienie takiego ubytku wymaga katorżniczej pracy z rozprowadzeniem ¾ tony pstrągów na 40 kilometrach rzeki. Gospodarowanie na takiej wodzie to duże wyzwanie i niebywale kosztowne przedsięwzięcie. W naszych warunkach nie możemy odwoływać się do przykładów nieadekwatnych do stopnia zaludnienia naszego kraju, Nie mogą być dla nas odniesieniem wody amerykańskie czy kanadyjskie, płynące przez bezkresne, prawie bezludne przestrzenie. Nie mogą być również przykładem mało dostępne wody słabo zaludnionej Skandynawii, Nowej Zelandii, czy, do niedawna, zachodniej Irlandii. Zwłaszcza, że o te przebogate zasoby wędkarze troszczą się w tych krajach o niebo lepiej niż u nas.

Dla nas odniesieniem mogłyby być zurbanizowane tereny południowej czy środkowej Anglii.
Znam kluby angielskie zarządzające wodami, których liczebność wyznacza dostępność wody, pozostającej w ich dyspozycji (na własność lub w dzierżawie). Łowisko ma określoną liczbę „wędek” dziennie – np. 3 (tylu wędkarzy może łowić jednocześnie tzn. jeżeli członek klubu zaprosi gościa to łowi albo on albo gość) i najwyżej tyle „limitów” może być zabranych dziennie z łowiska. Każdy członek klubu ma np. jeden dzień w tygodniu lub co dwa tygodnie na łowienie. Z tego wynika, że klub może mieć 21 członków przy łowieniu raz w tygodniu lub 42 członków przy łowieniu co 2-gi tydzień. Członkowie klubu składają się po kilka tysięcy funtów rocznie tworząc budżet łowiska, z czego opłacają nadzorcę łowiska (zazwyczaj swojego lub dzielonego z innymi łowiskami np. dzierżawionymi od jednego właściciela), zarybienia i inne koszty. Z „innej bajki” jest tylko najbardziej prestiżowy „The Club” – Houghton Club, który posiada swój klubowy hotel w Stocksbridge i około 10 mil rzeki Test. Członkowie tego klubu realizują model, który jawi się ideałem dla naszych wędkarzy – określają czego życzą sobie na swoim łowisku i łowią do woli. Szkopuł w tym, że na koniec sezonu podsumowują koszty tej przyjemności i każdy podpisuje czek o wielkiej wartości na ich pokrycie. Ale do tego klubu należą ludzie, którzy mają na kontach liczbę zer przyprawiającą o zawrót głowy. Wątpię, aby na taki styl uprawiania wędkarstwa było stać nawet tych nielicznych, uważanych za bardzo zamożnych, wędkarzy w Polsce.
Niektórzy właściciele praw wędkarskich nie dzierżawią swych wód, ale sprzedają licencje dzienne – za cenę zaczynającą się od 80-150 funtów.
Na innym biegunie stoją łowiska jeziorowe, otwarte, zarybiane głównie wyrośniętymi pstrągami tęczowymi, dostępne za dzienną (niekiedy sezonową) licencję. Mogą kosztować od ok. 15 funtów dziennie za łowienie w dużych zalewach do 30-60 funtów za małe „glinianki”. To w każdym przypadku kilka razy więcej niż wartość złowionych ryb. Łowiska zaś są zarybiane wyrośniętymi tęczakami (ok. 0,5 kg/szt. w dużych zbiornikach lub nawet przekraczające masą 5 kg w małych łowiskach dla „łowców trofeów”) z taką częstotliwością aby zapewnić utrzymanie ustalonego, ciągle monitorowanego średniego połowu w łowisku. Warunkiem korzystania z łowisk jest opłacenie National Rod Licence – odpowiednika naszej karty wędkarskiej za około 20 funtów rocznie – para-podatku na rzecz Environment Agency. Nie piszę o tych sprawach aby irytować lub epatować kwotami ale by unaocznić proporcje kosztów utrzymania i korzystania z różnych typów łowisk we współczesnym, zurbanizowanym świecie. Zakładając różnice kosztów między Polską w Anglią przyzwoite łowisko, zapewniające połów mięsa na satysfakcjonującym poziomie, samofinansujące się bodaj na poziomie nie przynoszącym dochodu powinno u nas kosztować nie mniej niż 50 zł w dużym zbiorniku, a rzeczne – nie mniej niż 200 zł. Wnoszenie przez wędkarzy opłat na takim poziomie mógłby uzasadniać stwierdzenie „płacę i wymagam” i obecnie wyrażany poziom oczekiwań. Są to w naszych warunkach ceny, które znacznie przekraczają barierę masowego popytu ale są to realne koszty korzystania z łowisk na przyzwoitym poziomie. I nie ma znaczenia w czyich rękach jest łowisko. To po prostu tyle kosztuje. Te koszty mogą być jednak znacznie zmniejszone wspólnym wysiłkiem tysięcy wędkarzy, którzy mają pełne prawo, a nawet obowiązek troszczenia się o użytkowane wody.
Jeżeli nie ma się dość pieniędzy aby wynająć pracowników do wykonania zadań na rzecz naszej przyjemności i chce się na tym zaoszczędzić to trzeba zakasać rękawy i wykonać tę pracę samemu. Warto uświadomić wielu, że dobre warunki wędkowania w wielu wodach na świecie są efektem niezliczonych godzin i dni pracy poświęconych przez wędkarzy – wolontariuszy na wykonanie niezbędnych usprawnień. Ta praca jest z kolei poprzedzona ogromnym wysiłkiem zdobywania wiedzy i tworzenia zespołów wolontariuszy, godzinami, dniami i nocami prowadzonych uzgodnień, negocjacji, zbierania funduszy, szczegółowego planowania i wysiłków w celu zaangażowania jak największej liczby osób, organizacji i instytucji wspomagających takie dążenie do wspólnego celu.

Uprawiając wędkarstwo w Polsce zdajemy się zapominać, że każda przyjemność kosztuje sporo pieniędzy. Nieprzyzwoitym jest płacić mało, a dostawać wiele. Rzeczy dobre mają wysoką cenę, za grosze dostaje się towar pośledniej jakości. Poza tym, o klientów kupujących tanie rzeczy nikt się specjalnie nie troszczy, jeżeli ma obok klientów o zasobnych portfelach i chętnych do współpracy. Jeżeli zrezygnują, na ich miejsce przyjdą inni. Niestety, z tym musimy się pogodzić. Naszą sprawą jest czy zdecydujemy, że nadal uprawiamy nasze hobby biernie i niemal za darmo, przez co godzimy się na niską jakość warunków jego uprawiania.
Narciarz jadący na stok nie dziwi się wydając 100 zł dziennie na wyciągi. I nie ma z tego nic poza świeżym powietrzem w płucach słodkim zmęczeniem w nogach. Może wprawdzie zaoszczędzić i wzorem przodków wspinać się po zboczu aby wykonać piękny zjazd – jest to jednak jego wybór i niewielu narciarzy go dokonuje. Na tym polega hobby i zamiłowanie.

Te zmiany są konieczne. W Polsce nie mamy prawa o wędkarstwie. Mamy o rybactwie śródlądowym. Nie mamy wędkarskiego regulaminu. Mamy regulamin „amatorskiego połowu ryb”. Środowisko wędkarzy, ludzi owładniętych pasją zgłębiania tajników przyrody, radowania się przechytrzaniem bytujących w odmiennym środowisku ryb dało się wtłoczyć w prymitywny schemat niezawodowego rybactwa, sposobu pozyskiwania rybiego mięsa,
gdzie głównym wyznacznikiem sukcesu jest zdobywanie pożywienia. W końcu rybactwo właśnie temu służy. Współczesne wędkarstwo – nie.
Hobby nie może się opłacać. Przeliczanie wszystkiego na pieniądze prowadzi donikąd. Jeździmy na ryby dla siebie tak jak dla siebie zjeżdżamy na nartach, jeździmy na rowerze, wspinamy się ryzykując życie i zdrowie, pływamy żaglówką, płacimy za jazdę konną, baseny, korty tenisowe, lekcje języków obcych itp. A to kosztuje pieniądze lub pracę.

Kiedyś, wiele lat temu, zastanawiałem się jak to jest, że na świecie sprzęt jest tak tani w stosunku do kosztów samego łowienia, a u nas taki drogi. Przecież ryby w wodzie są. Wówczas nie zdawałem sobie sprawy jak szczodrze obdarowani byliśmy rybnymi wodami za bezcen. Teraz wody dalej są za bezcen tylko ryb w nich niewiele. Dochodzę do wniosku, że wielu wędkarzy nie wyrosło z tego sposobu myślenia. Zdają się nie przyjmować do wiadomości, że ryby zjedliśmy, a dla ich przetrwania zrobiliśmy niewiele.
Konieczne są działania zorganizowanych grup wędkarzy, w które będą włączane inne organizacje i instytucje, lokalne społeczności i grupy interesu. My jako wędkarze musimy przekroczyć granice rzek i jezior, wykroczyć poza ramy naszego własnego, partykularnego interesu, wpływać na poprawę warunków życia innych ludzi w Polsce aby nasze wysiłki były widoczne i zaczęły budzić uznanie. Suma jednostkowych/grupowych działań, mających później wymiar regionalny składa się na program ogólnokrajowy. Wymaga to oczywiście koordynacji, ale nie centralnego sterowania i przyzwolenia. Tak wygląda, z grubsza, piramida demokratycznego społeczeństwa. To nie "władza" jest obdarzona nadludzką mądrością i nakazuje, zakazuje organizuje, kontroluje i chroni, ale korzysta z wiedzy i doświadczenia obywateli, którzy działają w imię wspólnego dobra. Każdy "centralny" program napotka na barierę konieczności modyfikowania jego kształtu do lokalnych warunków. Natomiast budowanie programów w odwrotnym kierunku jest zgodne z "pochwałą różnorodności".


Nasze, wędkarskie interesy obracają się we własnym grajdołku. Nic wiec dziwnego, że świat zewnętrzny postrzega nasze środowisko jako mało operatywne, roszczeniowe, mało wartościowe dla funkcjonowania społeczeństwa. I rewanżuje się nam lekceważeniem i tworzeniem bardzo niekorzystnych dla nas stereotypów. Wybór dalszego postępowania zależy od nas. Piłka jest teraz po naszej stronie siatki. Niestety, jest tu już bardzo długo i niewiele brakuje aby spadła na ziemię. Kiedy stracimy, jako wędkarze zrzeszeni w PZW możliwość dostępu do otwartych wód i wpływania na sposób gospodarowania w nich to wielu z nas będzie musiało, z przyczyn ekonomicznych, zrezygnować z tego pięknego hobby.

Najwyższy czas skończyć z amatorskim rybactwem służącym pozyskiwaniu rybiego mięsa z wody. Pora upowszechniać nowoczesne, świadome, wędkarskie użytkowanie wód z wykorzystaniem zasad zrównoważonego zarządzania łowiskami bilansującego reprodukcję i eksploatację i z zachowaniem lub przywracaniem bioróżnorodności w środowisku wodnym i w jego otoczeniu. W tę pracę trzeba angażować wszystkich prawdziwych wędkarzy i wszystkich naszych obecnych i potencjalnych sojuszników.
Tylko takie, skoordynowane i wielokierunkowe działania, oparte na rzetelnej wiedzy i koordynowane przez odpowiedzialnych i skutecznych przywódców doprowadzą do podniesienie znaczenia naszej pasji w społeczeństwie oraz do realizacji wspólnego celu, jakim jest obfitość ryb i komfort uprawiania wędkarstwa w pięknych, polskich wodach.

 

o mnie
Wędkarz „od zawsze” (w PZW od 1968 r.). Członek Koła Miejskiego w Krośnie i (1981 – 1986) i Akademickiego Klubu Wędkarskiego „Bzdykfus” w Warszawie – jednej z „kuźni” wędkarskich talentów w Polsce. Muszkarz od 1975 r. Wtedy dostał pierwszą muchówkę, łowił na czeski „kabel” i zielony kołowrotek „Tokoz”, w którym linka notorycznie wpadała pod szpulę. W latach 80-tych związał się z sportem muchowym. Przez dwa lata - do 1988 roku, był asystentem trenera kadry. W 1989 przejął kadrę i samodzielnie prowadził ją na zawodach mistrzowskich aż do 1997 r. W latach 1991 – 1997 pełnił funkcję Wiceprezydenta FIPS-Mouche (Federation Internationale de Peche Sportive – Mouche, Międzynarodowej Federacji Wędkarskiego Sportu Muchowego), był również przewodniczącym Komisji Technicznej. Od 1997 roku jest Prezydentem FIPS-Mouche i obecnie sprawuje tą zaszczytną funkcję drugą kadencję.
Inne artykuły autora