• 1
  • 2
  • 3

Okruchy listopada

Okruchy listopada

         Niewielu znam ludzi, którzy tak naprawdę lubią późną jesień. Przyznacie, ze niemożliwie długo wstaje listopadowy poranek, pełny kleistej wilgoci, odkładającej się przenikliwym chłodem po każdej cząstce ciała. Zdarzają się jeszcze dni pełne złota i kolorowych liści, najczęściej jednak jest gorzej, to ta szarość deszczowych, mglistych przestrzeni nastraja nas refleksyjnie. To miesiąc pamięci o tych, którzy już odeszli i tylko intensywność barw kwitnącej chryzantemy jest niczym wyzwanie rzucone wyblakłemu słońcu, na przekór, z wiarą i nadzieją.

Listopadowa rzeka jest ciemna, wydaje się bezdenna, hipnotyzuje swoim spokojem, wyostrzając zmysły do nadwrażliwości. Możemy wręcz poczuć wszechogarniającą ciszę, wyłapując każdy szmer wyschniętych traw, każdy jęk ołowianej wody uderzającej o kamienie. W napięciu oczekujemy Wielkiej Chwili (… marzeń?). To taki prastary zew, który sprawia, że możemy poczuć się jak bohaterowie powieści Londona, którzy gdzieś tam pośród bezkresnej przestrzeni zmagali się z żywiołami natury.

        Dziś Jesenik. Jeszcze śpiący. Gotujący się do nowego dnia. Światła w oknach. Szybko przemykający, skuleni przechodnie. Przejeżdżam miasto. Wtulam się w ścianę lasu, poniżej głęboki jar rzeki, szemrzący cicho wśród głazów. Woda czysta jak kryształ, jak w studni z dzieciństwa, jeszcze w głębokim cieniu. Krzemienie połyskują równie barwnie jak zbocza rozpłomienionego lasu. Siadam na kamieniu. Wokół cisza, łyk kawy z termosu. Po zboczach ślizgają się pierwsze promienie świtu. Osowiała mgła gdzieś znika, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Cisza i tylko te spadające z martwych liści ciężkie krople. W cieniu siwiuteńki mróz pośród traw. Za progiem tego świata rzeka, na razie jednak łowię swoje myśli, na muchowanie przyjdzie pora. Ładuję ten swój akumulator paletą barw, przemijania i ciszy. Wiewiórka zajęta gromadzeniem zimowych zapasów, poufale przygląda mi się, strzygąc uszami. Może zaprosić ją na kawę? Powiecie – chwila jak tysiące innych. Przelatująca. Zastygła cieplejszym odcieniem w sercu. Anemiczne słońce już rozświetliło rzekę. Wymiotło chłód nocy. Sprowokowało rójkę owadów o odcieniu dymu z papierosa. Maleńkie jętki, długie wąsy u odwłoka. Żyjące tak krótko. Jeden dzień. Jeden, jedyny dzień. Giną wraz z zachodzącym słońcem. Element życia, wielkiego koła natury. Tylko tyle. Niektóre przysiadają na odłożonej na kamieniach muchówce. Pełne piękna, delikatności, wydają się tak kruche, że sam mój dotyk mógłby je zabić. Otwieram pudełko pełne moich jętek. Za chwilę nadam im iluzję życia, na razie łowię myśli. Przyznacie, że sama obecność tu i teraz to szansa na weryfikację wartości, to taki moralny czyściec pośród poezji natury. Tutaj ta cała codzienność wygląda zupełnie inaczej, zapewnia dystans, pomaga sprowadzić ludzi i zdarzenia do właściwych proporcji. To taka moja prywatna wojna przeciw rytualnym układom pozorów. Tutaj jest życie! Żywioły! Żadnego załganego układu. Autentyczność. Tutaj odradza się wiara. Rzeka skrywająca Wielką Rybę. Tyle wiary, nadziei i miłości. Dziś kolejna lekcja pokory? Kolejna gorycz niespełnienia? NIE! To teraz, za tym kamieniem, za tym zakrętem rzeki, znad tęczowego dna pełnego stubarwnych krzemieni, podniesie się ON… wielki lipień… kardynał. Dostojność i piękno. To na pewno dziś… za zakrętem rzeki. Łowię te swoje myśli więcierzem nadziei. Czy to abstrakcjonizm? Mało kto dostrzega, że w tych obrazach-chwilach nie ma nic do zrozumienia, jak w muzyce, jak w miłości, jak w barwach świata, które można lubić lub nie. Chociaż czy czasem nie nachodzi was odczucie, że już nic, ale to absolutnie nic nie ma już znaczenia? Taka pustka. Bolesna świadomość braku sensu. Niechęć, by zrobić cokolwiek.

         Dziwny ten listopad. Dziwne te wszystkie myśli… a może zapomnieliśmy, jak to jest, gdy na swej drodze spotkamy własne marzenie? Czy chwycimy byka za rogi, czy też może z tremą debiutanta, z pustką w głowie, zdumieniem, przepadnie psychiczne przygotowanie takiego spotkania… może poprzez zaskoczenie, poprzez strach spowodowany odpowiedzialnością, zgubimy chwilę spełnienia? Przecież to tylko chwila. Moment. Kropla w deszczu codzienności. Głęboki oddech. Słonko rozświetla dolinę. Wiążę swoje muszki. Idę przeznaczeniu naprzeciw. Lipieniom też to najwyraźniej odpowiada. Tylko wiary… z tą miłością … nadzieja przyjdzie sama za kolejnym rzutem, za kolejnym zakrętem rzeki.

Kazimierz Żertka

Cieszyn

o mnie
Inne artykuły autora